Mateusz Rządkowski od niemal dwóch lat nie chodzi. Cierpi na zanik mięśni. Każdy jego dzień to walka o życie. Walka, do której sił dodają marzenia. Największym było... latanie.
- Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego. Ale od zawsze marzyłem o tym, żeby wzbić się w powietrze, Poszybować jak ptak - opowiada z rozbrajającą szczerością.
Zawsze kiedy bierze do ręki kredki, po chwili białe kartki zapełniają kolorowe samoloty, balony. I piękne niebo. Pełne chmur, których Mateusz, odkąd pamięta, pragnął dotknąć. Marzenie, jak to marzenie nie musiało się spełnić. Ale pewnego dnia…
Do domu Rządkowskich zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się męski głos.
- Polecę z waszym synem. Spełni swoje marzenia - te słowa brzmiały niewiarygodnie. To był Arnold Schneider z zielonogórskiego aeroklubu. Instruktor spadochroniarstwa znalazł w internecie zapisane na stronie fundacji Mam Marzenie pragnienia Mateusza.
Więcej adrenaliny
Zaproponował mu skok w tandemie. Z wysokości trzech tysięcy metrów. Rodzice wahali się. Ale nie Mateusz. Nie zastanawiał się ani chwili. - Skaczę! - stwierdził zdecydowanie.
W lutym zaczęli przygotowania. Najpierw spotkania, na których czytali o spadochroniarstwie.
Mateusz przyjechał z rodzicami godzinę przed planowanym startem. Chwilę wcześniej Arnold przygotowuje sprzęt. Czy instruktor się boi? Ma za sobą ponad setkę skoków w tandemie.
- Ale ten będzie inny. Rodzice chłopca powierzyli mi swoje dziecko. Tam, ponad chmurami, będę tylko ja i on - ta myśl sprawia, że we krwi Arnolda pojawia się więcej niż zwykle adrenaliny.
A czy boi się Mateusz? Podchodzimy do niego. Jak zwykle jest uśmiechnięty. Patrzy nam w oczy. - Trochę się boję - mówi, a po chwili unosi głowę do góry. Jakby wybierał sobie chmurę, którą... dotknie.
Mateusz spotyka się z Arnoldem. Uścisk dłoni. Porozumiewawczy gest. Kciuk uniesiony do góry i zaciśnięta pięść. Będzie O.K. Rodzice patrzą jakby z niedowierzaniem. Widać, że się boją. Bardziej od swojego dziecka. - Nawet nie chcę jeszcze o tym myśleć - mówi kilkanaście minut przed skokiem Irena Rządkowska.
Zawsze stawia na swoim
- I jak Mateusz, lecisz? - pyta Leszek Sierżęga. Ojciec chrzestny chłopaka, który przed chwilą pojawił się na lotnisku. Przyszła zresztą cała rodzina. I nauczycielka Mateusza. - On zawsze stawia na swoim - wtrąca Teresa Rychła, która dwa lata była wychowawczynią chłopca.
Najpierw jednak musi być zgoda z Warszawy. - To pierwszy tego typu skok w Przylepie. Podczas tego skoku niebo musi być absolutnie spokojnie - mówi szeptem spadochroniarz Rafał Chojnacki, jakby chciał ukryć te informacje przed rodzicami. Oczekiwanie się przedłuża. Wreszcie jeden z organizatorów krzyczy: - Lecimy.
Słychać warkot silnika. Na Mateusza już czas. Z wypiekami na twarzy rodzice spoglądają na samolot.
- Co czuje Mateusz? Nie wiem. Naprawdę nie wiem - mówi mama, po czym zatyka usta. To ze zdenerwowania. Dwupłatowiec startuje. Już nie ma odwrotu. Wzbija się w powietrze. Na wysokość ponad trzech kilometrów leci prawie godzinę. To najdłuższa godzina w życiu Rządkowskich. Z nerwów zapomnieli zapytać jaki będzie miał kolor spadochron syna. Wszyscy spoglądają w niebo. Przymykają oczy. Na chwilę samolot znika za chmurami. Wreszcie mama Mateusza krzyczy z całych sił: - Jest, jest to chyba Mateusz.
Chłopiec szybuje po niebie, które przez kilkanaście minut należy tylko do niego.
- Mateusz dotyka chmur - mówi kręcąc z niedowierzaniem głową ojciec.
Po dwóch kwadransach Mateusz z Arnoldem lądują. Zebrani wbiegają na lotnisko. Jak było? - krzyczą.
Uniesiony do góry kciuk mówi sam za siebie. - A wie pan co? Ja jeszcze jednego panu nie powiedziałem. W nocy przed skokiem śniło mi się, że kiedyś jeszcze poszybuję po niebie… Ale już sam.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?