Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wspinają się, latają, schodzą pod ziemię. Pasje, które potrafią zabić

Redakcja
Akrobacja zespołowa to wyjątkowo niebezpieczny sport
Akrobacja zespołowa to wyjątkowo niebezpieczny sport Paweł Janczaruk
Co ich zmusza do tego, aby pchać się w objęcia śmierci? Mówią, że każdą komórką ciała chcą poczuć, że żyją.

Basia tak kochała latać

Była pełna życia, uwielbiała wszystko, co związane z lataniem. Kolejna lekcja na paralotni okazała się ostatnią. Barbara Brzezińska zginęła tragicznie, zostawiając męża i dwoje dzieci.
Miała 48 lat, była mamą dorastających synów. Na co dzień pracowała jako pielęgniarka w stacji dializ w Żarach, mieszkała w Bronowicach w gminie Trzebiel, a pochodziła z Zielonej Góry. Poza pracą oddawała się pasjom, a tych nigdy nie brakowało. Jako młoda mężatka należała do Aeroklubu Ziemi Lubuskiej w Przylepie, skakała ze spadochronem. Jej mąż Marek wspomina, że to były wspaniałe czasy. Skakali oboje, ale potem musieli odłożyć pasję na bok. Urodziły się dzieci, było więcej obowiązków.
Nikogo nie dziwiło, kiedy dwa lata temu Basia postanowiła odświeżyć swoje zamiłowanie do latania i wybrała paralotniarstwo. - Przyznam, że zazdrościłem jej tego trochę, bo sam chętnie bym spróbował, ale akurat w trakcie sezonu mam sporo pracy i nie miałem na to czasu - opowiada pan Marek. - Żona zaczęła się uczyć, rok temu skończyła podstawowy kurs, wciąż się szkoliła. Do Leszna pojechała z radością, zawsze miała dużo planów, była zadowolona z życia...

Sobotni poranek, 9 lipca, lotnisko w Lesznie. To miał być rutynowy lot, ale okazał się ostatnim w jej życiu. Basia z całym sprzętem wzbiła się w powietrze i nagle, z niewiadomych przyczyn, z kilkudziesięciu metrów spadła na ziemię. Początkowo wydawało się, że nic nie zagraża jej życiu. Została przewieziona do szpitala. Tam po kilku godzinach zmarła z powodu licznych obrażeń wewnętrznych. - Nie było mnie przy niej - mówi Marek. - Pojechała tam sama. Po jakimś czasie zadzwoniła do mnie kobieta, która była tam na miejscu i powiedziała, że żona złamała nogę. Po kilku telefonach okazało się, że jest z nią bardzo źle. Wsiedliśmy w samochód, ale zanim dojechaliśmy, już nie żyła.
W Lesznie Basia chciała uczyć się od najlepszych. Andrzej Walczak, współwłaściciel szkoły paralotniarstwa z Szamotuł, widział się z nią dwa razy: - Bardzo chciała się uczyć. Była u nas na szkoleniu z pierwszej pomocy, za drugim razem widziałem ją wtedy w Lesznie. Nikt nie przewidział, że stanie się taka tragedia.

Na stronie szkoły Walczaka pojawiło się epitafium dla Basi. Jej koledzy napisali: "Odeszłaś żyjąc tak, jak chciałaś. Nam zostawiłaś swe marzenia i pytań tysiące, jak żyć dalej, gdy los zabiera nas i zmienia".
Sprawą wypadku zajęli się śledczy z Leszna. Prokurator Jarosław Maćkowiak podkreśla, że na razie trudno stwierdzić, czy do tragedii doszło z winy Basi, złego sprzętu, czy innych okoliczności. - Najprędzej we wrześniu będziemy mogli powiedzieć coś więcej. Na razie powołaliśmy biegłego, który bada sprzęt, jaki był wykorzystany do tamtego lotu. Sprawę bada też komisja do spraw wypadków lotniczych. To nie pierwsza taka tragedia, dwa miesiące temu na tym samym lotnisku doszło już do podobnego wypadku - informuje.

Aleksandra Łuczyńska
68 363 44 60
[email protected]

Jacek przegrał z malarią

Tadeusz Kudelski (z lewej) z Ryszardem Pawłowskim na szczycie Mount Everestu. Zdjęcie zrobił Jacek Masełko z Kanady. Gorzowianin został pośmiertnie odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. Archiwum

Wyprawa do Papui Nowej Gwinei miała być niezapomnianym przeżyciem. Dla Jacka Wiśniowskiego (kuca pierwszy z prawej) zakończyła się tragicznie.
(fot. Archiwum speleoklubu Bobry Żagań)

Jacek Wiśniowski wyjechał zdobyć kolejną jaskinię, potrzebną do skompletowania "Korony Podziemi". Wyprawa żagańskich Bobrów do Papui Nowej Gwinei od początku była uważana za niezwykle trudną. Ale nikt nie myślał, że zakończy się tragicznie.
Celem ekspedycji wiosną 2008 było zejście na głębokość 417 m do jaskini Minye w samym centrum dżungli. Udało się. - Choć samo dotarcie do wejścia do jaskini zajęło nam kilkanaście dni - wspomina Marcin Furtak, szef speleoklubu Bobry Żagań. - Studnia była mocno zarośnięta. Wisząc na linach, musieliśmy wszystko karczować.

Podczas wyprawy wszyscy uczestnicy, a było ich siedmiu, czuli się bardzo dobrze. - Wcześniej trzy razy szczepiliśmy się przeciwko chorobom tropikalnym, braliśmy tabletki przeciwko malarii - wylicza Marcin. - Jestem w szoku i nie mogę uwierzyć, że Jacka nie ma wśród nas - mówił kilka po ekspedycji.
Źle zaczęło się dziać już w samolocie, w drodze powrotnej. W trakcie lotu, 27 kwietnia, Jackowi robiło się zimno. Z Żagania pojechał do domu w Sudety. Trafił do szpitala w Jeleniej Górze. - Miał bardzo wysoką temperaturę, bolały go stawy, głowa i miał zażółcone białka oczu. Na izbie przyjęć powiedział, że był w klimacie tropikalnym, że to może być malaria - tak dwa lata po śmierci syna wspominała tamte zdarzenia Zenona Wiśniowska, która wystąpiła w polsatowskim programie "Interwencja".
W szpitalu w Jeleniej Górze zignorowano tę informację. Lekarz nie zlecił nawet badań krwi, które wyjaśniłyby, czy Jacek miał malarię. Okazało się, że przez długi weekend majowy był kłopot z pracownikami i wykonaniem takich badań.

Stan Jacka pogarszał się bardzo szybko. Po kilku dniach chłopak został przeniesiony na oddział zakaźny szpitala we Wrocławiu. Niestety, było już za późno. Zmarł 6 maja. Matka zgłosiła sprawę do prokuratury. Ta postawiła zarzuty lekarzowi z Jeleniej Góry i skierowała do sądu akt oskarżenia. - Biegła stwierdziła, że 1 maja, przy podjęciu właściwych działań, szansa wyleczenia pacjenta była między 50 a 70 procent, a już 2 maja spadła do 20 procent i każdego dnia malała - mówił w materiale "Interwencji" Andrzej Wieja z Sądu Okręgowego w Jeleniej Górze.
W tym samym czasie, co Jacek, na malarię zachorował też Tomasz Kuźnicki z Żagania, inny członek wyprawy do Papui Nowej Gwinei. - Brałem doksycyklinę, antybiotyk chroniący przed malarią. W moim przypadku reakcja szybsza od dwa, trzy dni spowodowała, że w miarę łagodnie przeszedłem tę chorobę - wspomina.

Tomek pamięta dzień, gdy odwiedził w szpitalu swojego kolegę. - Lekarz nie chciał z nikim rozmawiać. Jakoś dotarłem do pokoju dyżurnego i zapytałem, czy Jacek bierze jakieś leki przeciwmalaryczne. Doktor powiedział, że trzy antybiotyki, w tym jeden przeciwmalaryczny. Potem okazało się to nieprawdą - opowiada.
Sąd w Jeleniej Górze skazał Andrzeja K. na grzywnę i roczny zakaz wykonywania zawodu. Ale lekarz się odwołał i zakaz uchylono. Sprawa znów trafiła do sądu. To jednak nie wróci życia Jackowi. - To był wspaniały człowiek. Pomagał nam w przygotowaniu mistrzostw Polski w technikach jaskiniowych, które odbywają się co roku w Wojcieszowie. Był postrzegany jako bezproblemowy, wesoły kolega, któremu żadne, najtrudniejsze nawet wyzwanie nie było straszne - wspominają swojego kolegę Bobry z Żagania.

Tomasz Hucał
68 377 02 20
[email protected]

Bartka zabrały góry

Bartka, doświadczonego taternika z Sulechowa, zabił piorun. Jego żona Magda ledwo uszła z życiem. Orla Perć, na co dzień taka piękna, tego dnia okazała się zabójcza.
Góry nie przestają fascynować turystów i amatorów wspinaczki. Ale obok pięknego oblicza, czasem pokazują też groźne. Rok temu śmierć upomniała się o 35-letniego Bartka, jednego z założycieli Zielonogórskiego Klubu Wysokogórskiego.
Czteroosobowa ekipa postanowiła wspiąć się na Zamarłą Turnię, jedną z najsłynniejszych ścian w Tatrach. Leży ona między Kozim Wierchem a Kozimi Czubami. Przez Zamarłą przebiega najsłynniejszy tatrzański szlak - Orla Perć.

Dla całej grupy to nie była pierwsza wyprawa. Byli doskonale przygotowani. Pogoda sprzyjała. W sobotni poranek, 17 lipca słońce świeciło wysoko. Przez kilka minut wszyscy szli razem. Ale postanowili się rozdzielić. Bartkowi towarzyszyła Magda. Zawsze wspinali się wspólnie, rozumieli się niemal bez słów. Ta ekspedycja była dla nich wyjątkowa, bo tydzień wcześniej wzięli ślub.
Kiedy zbliżyli się do szczytu, niebo się zachmurzyło. To było zaledwie preludium tego, co miało się wydarzyć. Jak w greckiej tragedii, przeznaczenie musiało się wypełnić. Gdy Bartek i Magda zdobywali Orlą Perć, rozszalała się burza z piorunami. Jeden trafił w nich. To był moment. Na pomoc ofiarom wyruszyło 13 ratowników.
- Kiedy dotarliśmy do turysty, był jeszcze przytomny - relacjonował Jan Gąsienica Roj z Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. - Podczas fali uderzeniowej małżeństwo zostało odrzucone na bok.

Magda zawisła na linie. Dwójka taterników, którzy wówczas znajdowali się na trasie, próbowali jej pomóc. TOPR-owcy dla bezpieczeństwa ściągnęli ich na dół. Magdę i Bartka śmigłowiec zabrał do szpitala w Zakopanem. Mężczyzna zmarł. Przyczyną śmierci był upadek z wysokości, spowodowany uderzeniem pioruna. Kobieta przeżyła, ale miała liczne obrażenia.
Pod tekstem o tej tragedii, który opublikowaliśmy na naszej stronie www.gazetalubuska.pl, pojawiły się komentarze przyjaciół.
- Bartek, byłeś wyjątkowym gościem - napisał Friend.
A Marta dodawała otuchy: - Bardzo mi przykro. To wielka tragedia. Życzę rodzinie dużo sił, aby przetrwała ten trudny czas.

Znajoma Bartka: - Magdaleno, nie znam cię, ale wspieram cię duchowo. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak ci jest ciężko. Bartek był wspaniałą i inteligentną osobą.
Andzia podsumowała krótko: - To wielka tragedia.
Choć od wypadku minął rok, ból pozostał. Przyjaciele Bartka nie chcą wracać do tych trudnych chwil. Wolą, by człowiek, który był wzorem profesjonalizmu, żył tylko w ich pamięci. Uważają też, że lepiej mówić o przyjemniejszej stronie gór, o pasji, która łączy miliony. I na takie rozmowy są gotowi.

Rafał Krzymiński
68 324 88 44
rkrzyminski@gazetalubuska

Tadeusz został w Himalajach

Tadeusz Kudelski (z lewej) z Ryszardem Pawłowskim na szczycie Mount Everestu. Zdjęcie zrobił Jacek Masełko z Kanady. Gorzowianin został pośmiertnie odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi.
(fot. Archiwum)

Zdobyciem Mount Everestu Tadeusz Kudelski z Gorzowa zrealizował największe górskie marzenie. Ale planował jeszcze wiele innych wypraw, do Meksyku, na szczyty Andów...
18 maja 1999 Kudelski jako 12. Polak i pierwszy gorzowianin stanął na szczycie najwyższej góry świata. Złe warunki zmusiły wyprawę do szybkiego zejścia, w trakcie którego zginął.
Tak "rozmawiała" z nim w 2003 r. w wywiadzie dla nas żona Ewa: - Gdy pojawisz się w drzwiach, nie rzucę ci się ze szczęścia na szyję, tylko spytam, gdzie tak długo byłeś, dlaczego zostawiłeś mnie i synów. Czy wiesz, że twoja matka umarła z tęsknoty za tobą?
Po powrocie z wyprawy odwiedził ją znany himalaista Ryszard Pawłowski. - To była bardzo trudna rozmowa, bo on mówił z jakąś rezerwą, ogólnikami - opowiadała Ewa Kudelska. Pawłowski powtarzał, że każdy szedł na własny rachunek, że schodzili oddzielnie i mieli się spotkać w czwartym obozie. Ona miała żal, że jeszcze mogli poczekać...

Na swoim blogu Pawłowski wspomina: - Kiedy wspólnie dotarliśmy do trzeciego obozu, Tadeusza wciąż nie było! Wkrótce Szerpowie (lud tybetański zamieszkujący Himalaje - dop. red.) zeszli w dół, a my z Jackiem postanowiliśmy spędzić jeszcze jedną noc w namiocie. Dopiero wtedy Jacek powiedział mi, że Szerpowie znaleźli leżącego człowieka w niebieskiej kurtce i spodniach puchowych. Tak ubrany był tylko Pascal. Potrząsali nim i podawali mu tlen. Wtedy jeszcze coś majaczył. Zostawili go, bo nie widzieli szans na ratunek. Zaczęliśmy gotować. Cały czas prowadziliśmy rozmowy z bazą i innymi wyprawami. Jacek zawiadomił przez radio Szerpów wyprawy belgijskiej, którzy obiecali wyjść z pomocą Pascalowi. Tak naprawdę wtedy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że Tadeusz zginął.

Kudelski najprawdopodobniej spadł pomiędzy Pierwszym a Drugim Uskokiem. Tam widziano go po raz ostatni. W bazie na symbolicznym cmentarzu z widokiem na północną ścianę ekspedycja pozostawiła tablicę z jego nazwiskiem. Żonie udało się zdobyć wielki głaz przypominający wierzchołek Mount Everestu. Ustawiła go na cmentarzu w podgorzowskim Lubnie, rodzinnej wsi męża. W wywiadzie dla nas mówiła do niego: - Wszyscy tego potrzebowaliśmy, aby mieć takie miejsce spotkań w gronie rodziny i przyjaciół. Rozmawiamy tam z tobą i o tobie.

Tomasz Nieciecki
95 722 57 72
[email protected]

Zginęli doświadczeni piloci

1 września 2007. Radom. Air show gwarantował, że w pokazie lotniczym wezmą udział najlepsi z najlepszych. Wśród nich grupa Żelazny z Aeroklubu Ziemi Lubuskiej. Akrobacja zespołowa to wyjątkowo niebezpieczny sport, a w programie mieli prawdziwą perełkę - rozetę, i to w bardzo ciasnym szyku. To wymaga od pilotów wielkiego opanowania, wysokich zdolności przewidywania sytuacji, wręcz odgadywania myśli kolegów. Przy tej figurze był moment, gdy tracili ze sobą kontakt wzrokowy, a potem musieli bardzo precyzyjnie się zejść.

W Radomiu zeszli się za bardzo. Lech Marchelewski uderzył od dołu w samolot Piotra Banachowicza...
W raporcie komisji badającej przyczyny tragedii czytamy, że na około sekundę przed zderzeniem jeden z pilotów krzyknął przez radio: "Jezu!". Zdawał sobie sprawę z groźby sytuacji, ale nie wykonał, nie mógł wykonać żadnego manewru... Zginęli dwaj doświadczeni piloci z Zielonej Góry.
- Gdy siadam za kierownicą samochodu i jadę z Wybrzeża do Zielonej Góry, zastanawiam się, czy dojadę - stwierdza Tadeusz Kołaszewski, członek grupy Żelazny, przyjaciel obu lotników. - To jest podejmowanie ryzyka. Za sterami samolotu o tym nie myślę. Oczywiście zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, a zwłaszcza słuchając mamy czy mojej dziewczyny, które mówią wprost, jak bardzo o mnie się boją.

"Zawsze tylko błękitnego nieba"... Te słowa znalazły się na szarfie jednego z wieńców podczas uroczystości pogrzebowych. Na ścianie namiotu zawisły zdjęcia obu pilotów, siedzących w samolotach. Bo latanie było ich życiem, miłością. I ta miłość ich zabiła.
- Dlaczego wsiadamy do samolotu, mimo że przed oczami mamy twarze przyjaciół, którzy zginęli? - zastanawia się Kołaszewski. - Przy klasycznym lataniu robimy to chociażby dla doznań estetycznych, niepowtarzalnych widoków. Po drugie, dla niesamowitych kolegów, przyjaciół, bo tworzymy fantastyczne środowisko ludzi zakręconych na punkcie latania. A akrobacje? Owszem, to przekraczanie pewnych granic, ale gdyby człowiek tego nie robił, nie wyszedłby z jaskini. Dzięki temu opanowujemy nowe umiejętności, robimy rzeczy, które wydają się niemożliwe i oczywiście czujemy uderzenie adrenaliny, która niewyobrażalnie rośnie podczas pokazów. Tak, wtedy czujemy, że naprawdę żyjemy.

- Był jednym z tych, którzy przypinali nam skrzydła - mówi o Marchelewskim emerytowany pilot wojskowy, dodając zdanie o zaszczepieniu miłości do latania. Ze łzami w oczach żegnał obu pilotów Michał Wiśniewski, którego Marchelewski szkolił. Ba, nazywał go nawet swoim przyszywanym synem...
Niestety, roztrzaskane samoloty to ostatnio częsty widok. Czarna seria polskich lotników. Zarówno tych zasiadających za sterami wielkich maszyn, jak i kierujących sportowymi czy awionetkami.
- Uczucie, które pojawia się po każdej z takich informacji, to nie jest strach - dodaje Kołaszewski. - Może nazwałbym je rozterkami, a może raczej przymusem przeanalizowania ryzyka. Dopuszczalnego ryzyka. Czy to będzie jazda rowerem, czy wycieczka w góry, wiąże się z tym ryzyko. Z tym, że idąc na spacer czy udając się na przejażdżkę motocyklem, zazwyczaj nie mamy świadomości jego podejmowania. My, wsiadając do samolotu, taką świadomość mamy. Z każdą śmiercią coraz większą.

Dariusz Chajewski
68 324 88 79
[email protected]

Motoryzacja do pełna! Ogłoszenia z Twojego regionu, testy, porady, informacje

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska