Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z bezdomności można wyjść

Beata Bielecka 95 758 07 61 [email protected]
Edward (siedzi na łóżku), Leszek (podkłada do pieca) i Janusz cieszą się nie tylko z tego, że w końcu mają dach nad głową. Dla nich ważniejsze jest to, że ktoś znów w nich uwierzył.
Edward (siedzi na łóżku), Leszek (podkłada do pieca) i Janusz cieszą się nie tylko z tego, że w końcu mają dach nad głową. Dla nich ważniejsze jest to, że ktoś znów w nich uwierzył. Beata Bielecka
Edward rozpił się na dobre, gdy zginęły jego dzieci, Janusz po tym, jak zabrali mu zadłużone mieszkanie, Leszek po rozwodzie. Do niedawna żyli na ulicy. Teraz mają dach nad głową i wiarę, że z bezdomności można wyjść. Trzeba tylko spotkać odpowiednich ludzi.

Stara szkoła w Rybocicach pod Słubicami. W dużej sali, w której kiedyś uczyły się dzieci, stoi kilka łóżek. Nad jednym z nich oprawiony w ładną ramkę obrazek Jezusa, który Leszek znalazł na śmietniku. Pod sufitem gałązki świerku, przystrojone bombkami, które nadal przypominają im o świętach. Pośrodku "koza", do której właśnie wrzucają drewno. Obok telewizor i stolik pełen zapraw. - Też znaleźliśmy na śmietniku - przyznaje Edward, co nie podoba się Leszkowi. Bo on bardzo by chciał zapomnieć o tym, że kiedyś jedli tylko to, co wyrzucili inni.

Od roku stać ich, żeby kupić sobie, co potrzebują. Bo po raz pierwszy od długiego czasu znów pracują. - Burmistrz nam zaufał - mówi Janusz. Codziennie idzie z kolegami do magistratu i tam dowiadują się, co następnego dnia będą robić. Zwykle sprzątają, przycinają gałęzie...

Tomasz Ciszewicz przyznaje, że pierwszy raz zatrudnił bezdomnych. Najpierw przez pół roku pracowali jako stażyści w ramach prac interwencyjnych. Potem podpisał z nimi umowy. Mają pracować do czerwca. Jak nic nie wywiną, będą mogli dłużej.

- Wszystko w naszym życiu zmieniło się, gdy dwa lata temu poznaliśmy panią Jolę - opowiada Edward.
Jolanta Zarzycka-Nowak pracuje w Ośrodku Pomocy Społecznej w Słubicach i zajmuje się m.in. pomocą bezdomnym. Mówi, że za każdym z nich kryje się jakaś historia.

Wódka była lekarstwem

Edward ma 63 lata. Przez 15 był bezdomny. Pochodzi z Buku pod Poznaniem. Zanim trafił na ulicę, miał swoją firmę, siedem lat pracował w Norwegii przy konserwacji zabytków, bo z zawodu jest stiukarzem-sztukatorem. Gdy był za granicą, rozpadło się jego małżeństwo. Nie przyjeżdżał za często do domu, tylko pieniądze słał regularnie. Raz chciał zrobić żonie przyjemność i kupił nowy tapczan. - Dwuosobowy, ale okazało się, że trzyosobowy - mówi. Ale żalu nie ma, może tylko za to, że żona spotykała się z kochankiem w ich mieszkaniu.

Wyprowadził się do Wróblewa koło Wronek. Pracował na porodówce w świniarni. - Idealne warunki do picia - przyznaje. - Miałem samodzielne stanowisko, swoje biuro, gdzie zawsze stała butelka wódki.

Ale tak na fest zaczął pić, gdy stracił pierwszą córkę. Zginęła cztery lata temu w wypadku pod Berlinem. Była w ósmym miesiącu ciąży. Wtedy pochował też 3,5-letnią wnuczkę i zięcia. - Pijany Litwin zjechał ze swojego pasa i przejechał po nich - mówi, przełykając ślinę. - Dwa tygodnie później zmarli moi rodzice. Niemal jednocześnie. Co miałem robić? Jak sobie z tym poradzić? - pyta sam siebie. - Piłem na umór.

Wkrótce stracił pracę. Kąt do mieszkania jeszcze przez pół roku zachował. I wtedy życie znów mu dokopało. Stracił dwie córki, syna, siostrę i byłą żonę. - Pojechali razem na wycieczkę do Ameryki. Płynęli promem, który zatonął. Leżą 1.200 metrów pod wodą. Wtedy to dopiero zaczęła się gehenna. Chlałem, ile mogłem, żeby tylko nie myśleć, nie czuć - opowiada.

Potem była odwykówka, która nic nie dała. Tyle że dowiedział się, że alkoholizm to nie nałóg, tylko choroba. Dziś pije już znacznie mniej, ale jak ktoś mówi o rodzinie, to trudno mu nie chwycić za butelkę.

Zanim trafił do Słubic, krótko pracował na budowie w Berlinie. Zarobił nieźle, ale gdy wracał z kolegą pociągiem do Polski, znów się napił. Obudzili się we Frankfurcie. Nie mieli nic. Jemu zostało tylko 100 euro w kieszeni. Z żalu dwa dni balowali w Słubicach. Potem nie było już za co wracać gdziekolwiek. Zresztą nie było też do kogo. Przez rok koczował w dawnej kotłowni przy bazie tirów. Potem poznał Janusza, który już wtedy mieszkał w opuszczonym, poniemieckim domu przy 1 Maja.

Nie było tam światła, wody. Z cegieł zbudowali palenisko, żeby zimą mogli się ogrzać. Po wodę do mycia chodzili na stację benzynową. Latem kąpali się w Odrze, w rzece prali ciuchy. Zimą zdejmowali brudne ubrania, a nowych szukali na wystawkach w Niemczech.

- Nic tam nie mieliśmy, tylko małe radyjko - wspomina Edward. Grało jedynie wtedy, gdy z Kauflandu we Frankfurcie przynosili zużyte baterie, które oddawali tam Niemcy.

Sznur bezsilności

Powodem bezdomności kolegów Edwarda też była wódka.

50-letni Janusz również pracował kiedyś na budowie w Berlinie. Tam się rozpił. Był już wtedy po rozwodzie. Stracił to, co zarobił, i zadłużone mieszkanie pod Człuchowem. Chciał ze sobą skończyć. Powstrzymał go syn. - Powiedział: Dla mnie nie liczy się, że ty chcesz teraz żyć z bezdomnymi, ale że żyjesz, bo może kiedyś będę cię jeszcze potrzebował... To był argument - przyznaje.

- Ja też chodziłem ze sznurkiem - wtrąca Edward. - W jednej kieszeni nosiłem butelkę wódki, w drugiej sznur. Aż w końcu znajoma powiedziała mi, że to nie jest wyjście, tylko ucieczka, a ja mam żyć, bo jeszcze będę potrzebny ludziom. Wyciągnęła rękę i oddałem jej ten sznur.

Najmłodszy z nich jest Leszek. Ma 43 lata. W Wągrowcu wybudował dom, bo jako murarz nieźle zarabiał w Niemczech. Gdy był w Berlinie, kolega powiedział mu, że pod ich domem wieczorami często stoi jakiś samochód. Okazało się, że należy do korepetytora, który udzielał lekcji angielskiego jego córce. Wniósł sprawę o rozwód. W sądzie dowiedział się od żony, że nic nie zrobił dla swojej rodziny. Najbardziej zabolało go jednak, gdy powiedziała, że nigdy go nie kochała.

Wrócił do Berlina. - Przez sześć lat moja noga nie przekroczyła granicy, dopóki nie weszliśmy do Schengen. Wtedy przyjechałem do Słubic, spotkałam znajomych i zostałem. Rozchlałem się i nie byłem już w stanie wrócić do pracy - wspomina.

Teraz cała trójka się pilnuje. Wiedzą, że dostali szansę od życia. Może ostatnią. - Nie chcemy tego schrzanić - mówią. Opowiadają, że dużo pomógł im burmistrz, chłopaki ze straży miejskiej to podrzucili telewizor, to pomogli załatwić transport mebli. Ale przede wszystkim pani Jola.

Czuje radość dawania

- Miałam intuicję co do nich - uważa J. Zarzycka-Nowak. Przez pół roku pracowała z nimi w ośrodku. Bo przekonać kogoś, że można wyjść z bezdomności, nie jest łatwo. Nie chcieli słyszeć o pójściu do schroniska. Zależało im na powrocie do pracy. - Tym różnili się od innych. I dzięki temu udało się nam ich odzyskać - cieszy się pracownica OPS-u. Pomogła przyjaźń, która między nimi się zawiązała. Bo gdy poznała ich historie, zrozumiała, że każdy z nas może znaleźć się kiedyś na życiowym zakręcie, z którego sam nie będzie w stanie wyjść.

Dziś widzi w nich fantastycznych ludzi. - Nie ma w nich agresji, zachłanności, egoizmu. Skoczyliby za sobą w ogień. Potrafią też cieszyć się z drobiazgów, których my już często nie dostrzegamy. Z pokorą próbują poradzić sobie z bilansem własnego życia. Mam wielki szacunek do nich. I innych chorych na bezdomność - podkreśla pani Jolanta. Bo wie, że czasami, żeby się odnaleźć, trzeba najpierw się zgubić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska