Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z woleja. Pele, Garrincha, Canarinhos [KOMENTARZ]

Ryszard Czarnecki
fot. FRANK AUGSTEIN/AFP/East News
Kiedy miałem trzy lata, w Londynie - w którym się urodziłem - Anglia wygrała na Wembley finał mistrzostw świata z Niemcami Zachodnimi (NRF) 4:2 po dogrywce. To paradoks, że mistrzostwa świata rozgrywane przecież już od 1930 roku tylko raz miały miejsce w kraju, który uważany jest za „ojczyznę futbolu”.

Skądinąd też piłkarskie mistrzostwa Europy Anglicy po raz pierwszy zorganizowali dopiero w 1996 roku. I też z niezłym efektem, bo dotarli do półfinału, w którym dopiero po rzutach karnych przegrali z Niemcami. Ponownie w roli gospodarza wystąpili w ubiegłorocznym finale Euro. Tym razem zdobyli srebro, po porażce na nowym już Wembley z Włochami. Tyle że wicemistrz Starego Kontynentu - Anglia, na mundial do Kataru jedzie, a mistrz - Italia - nie. Na brytyjskim mundialu Anno Domini 1966 tytułu nie obroniła Brazylia, która wcześniej wygrywała dwa razy z rzędu - w Szwecji 1958 (finał z gospodarzami) i w Chile 1962 (finał z Czechosłowacją).

Gdy miałem siedem lat na kolejnych mistrzostwach świata tym razem w Meksyku, naszym grupowym rywalem już za pięć miesięcy w MŚ na Półwyspie Arabskim (wtedy gospodarze awansowali aż do ćwierćfinału) Brazylia zdemolowała w finale 4:1 Włochy i odzyskała tytuł. Skądinąd nie myślałam nigdy, że uczestnika tego mundialu włoskiego piłkarza Gianniego Riverę po latach spotkam nie na loży stadionu piłkarskiego, ale w… robocie. Bohater Italii został wybrany do Parlamentu Europejskiego w tym samym czasie co ja (po raz pierwszy), czyli w 2004 roku. Ale okazał się melodią jednej kadencji.

Z innych wielkich sportowców w europarlamencie zapamiętałem szczególnie dwóch. Pierwszy to mistrz świata w rajdach samochodowych Ari Vatanen, zawsze nienagannie ubrany dżentelmen z Finlandii, który jednak – o paradoksie – reprezentował Francję, a którego na listę rządzących wtedy Republikanów zaprosił osobiście prezydent Jacques Chirac. Drugim był wciąż będący jeszcze eurodeputowanym z Grecji Teodoros Zagorakis – kapitan piłkarskiej reprezentacji Grecji, która sensacyjnie zdobyła tytuł mistrzów Europy w 2004 roku w Lizbonie, wygrywając w finale 1:0 z Portugalią . Mało kto już pamięta, że ostatni mecz towarzyski przed tymi ME późniejsi mistrzowie grali w Szczecinie z Polską i przegrali 0:1.

Z Polaków był mistrz kierownicy Krzysztof Hołowczyc, który sam później przyznał, że jego kandydowanie do europarlamentu było błędem i że źle się czuł w Brukseli i Strasburgu oraz - już później - piłkarz ręczny i trener Bogdan Wenta.

Ale wracając do futbolu. Dwie dekady od pierwszych powojennych mistrzostw świata w 1950 roku, w Brazylii właśnie - gdzie na słynnej Maracanie gospodarze niespodziewanie ulegli Urugwajowi 0:1 i do historii przeszedł milczący stadion po tym finale, na którym miało być 200 tysięcy ludzi, co jest rekordem nie do pobicia - aż po wspomniany już finał w Meksyku, Canarinhos dominowali. Na sześć rozegranych w tym czasie mundiali, Brazylia triumfowała aż trzy razy, a raz zdobyła srebro, które zresztą było narodową tragedią, co świadczy o piłkarskich ambicjach i oczekiwaniach fanów reprezentacji grających nieodmiennie z kanarkowych koszulkach.

Wtedy bożyszczem był Pele, czyli Edson Arantes do Nascimento. Był świetnym piłkarzem, a jednocześnie mistrzem PR-u, takim, że aż mdliło. Na konferencji prasowej zapytano go, czy jeśli pójdzie do polityki to czy będzie grał na prawym skrzydle, na lewym, czy w środku ? Pele odpowiedział niczym z podręcznika „Public Relations”: „Na pozycji uczciwego człowieka”. Albo Pele opowiadał, jak się żenił. Poszedł z przyszłym teściem na polowanie, obaj panowie mieli strzelby, brazylijski gwiazdor potem podkreślał, że była to męska rozmowa dwóch uzbrojonych facetów, z których jeden prosi drugiego o rękę jego córki. Tak to było tak słodkie, że aż przesłodzone.

Ja wolałem Garrinchę czyli Manuela Francisco dos Santosa. Jemu nie stawiano międzynarodowych pomników, jak Pele. Był prawoskrzydłowym, który normalnie jak szedł, to utykał, bo miał jedną nogę... krótszą od drugiej o kilka centymetrów. Ale na boisku nie było tego widać, Garrincha płynął między obrońcami, miał swój jeden ulubiony zwód, wszyscy obrońcy świata go znali - i wszyscy niezmiennie dawali się na niego nabrać. Garrincha pochodził z biednej rodziny, jego ojciec (alkoholik), nie miał PR-rowskiej smykałki jak Pele. Nie umiał i też pewnie nie chciał się „sprzedać”.

Kiedyś jego klub Botafogo pojechał na wyjazdowe spotkanie, do meczu było parę godzin, Garrincha siedział w pokoju hotelowym i spoglądał przez okno. Na ulicy zobaczył dwa bary. W jednym dziki tłum gości, którzy nie mieścili się nawet w lokalu, w drugim tuż obok był tylko sam markotny właściciel. Garrincha wyszedł z hotelu i bez słowa wszedł do pustego baru, na oczach osłupiałego tłumu w sąsiednim pubie. Zamówił lemoniadę, wypił i wyszedł. Po chwili cały tłum był już tam, gdzie przed chwilą siedział legendarny piłkarz. Właściciel drżącymi rękami przybijał stołek, na którym siedział, do ściany.

Garrincha miał dobre serce, Pele miał świetny PR. Wolę Garrinchę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Z woleja. Pele, Garrincha, Canarinhos [KOMENTARZ] - Sportowy24

Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska