Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Za marzeniami wędrujemy do Singapuru

Maciej Wilczek
Merlion, czyli ryba z głową lwa  siedząca na fali - symbol Singapuru - zaprojektowany w roku 1964.  Pomnik ma ponad 8 m wysokości i waży 70 ton. Zaprojektowany przez Lim Nang Senga. Odlany z cementu.
Merlion, czyli ryba z głową lwa siedząca na fali - symbol Singapuru - zaprojektowany w roku 1964. Pomnik ma ponad 8 m wysokości i waży 70 ton. Zaprojektowany przez Lim Nang Senga. Odlany z cementu. fot. Maciej Wilczek
Singapur to mikroskopijnej wielkości punkt na mapie świata położony na samym końcu Półwyspu Malajskiego.

Któż jednak nie słyszał o Mieście Lwa? O jego bogactwie, niezwykłych ludziach, nowoczesnej infrastrukturze?

Po kilku tygodniach poszukiwań znajdujemy bilet w interesującej nas cenie - z Berlina do Singapuru przez Paryż za 2300 zł, oczywiście tam i z powrotem. Jest połowa stycznia. Paskudna, chlapowata zima w Polsce. Wiemy, że za ok. 15 godzin wylądujemy w innym świecie. Czeka nas podróż przez znaczną część Azji Południowo-Wschodniej.

Trasa wygląda mniej więcej tak - Singapur, Kuala Lumpur i później wyspa Penang (Malezja) , Bangkok i Nong Khai (Tajlandia), Vientian i Savannakhet (Laos), Hue i Sajgon (Wietnam), Phnom Phen i Siem Rep (Kambodża), Kuching i stamtąd długie domy u Ibanów (Malezja - Borneo), Singapur. I o tych miejscach chciałbym opowiedzieć. Wróćmy więc do samolotu...

Whisky i ból uszu

Singapur nocą.
Singapur nocą. fot. Maciej Wilczek

Miasto lwa to kraina baśniowa, czysta i przyjazna ludziom mimo potężnej industrializacji.
(fot. fot. Maciej Wilczek)

Tego się spodziewaliśmy. Kosmiczny lęk przed fruwaniem. Za każdym razem to samo. Nie do wytrzymania! Aby pozbyć się strachu natychmiast na pokładzie porażamy się solidną porcją whisky. Planujemy podróż, kreślimy na mapie miejsca, w których musimy być.

Dla nas najważniejsze jest, aby nie stać w miejscu, cały czas wędrować, jechać. Jakoś ta noc, czy dzień w samolocie - nie da się powiedzieć co to jest za pora - mija. Karmią w samolocie za dobrze. Alkoholowa drzemka, marzenia, myśli o przygodzie. Ciemno więc chyba noc. Zgrabniutka francuska stewardesa podaje kolejną szklaneczkę wypełnioną żółtawo-brązowym płynem. Pycha. Wszystko staje się piękniejsze, łagodniejsze jakby łaskawsze.

Lądujemy. I znowu koszmar. Ból uszu. Uczucie jakby ktoś wbijał ci szpikulec w ucha. Chce się wyć, ale jakoś wstyd. Nawet nie jestem w stanie zwrócić uwagi na piękne Chinki, które lecą z nami. Ciekawe, że innych ludzi ta dolegliwość raczej nie dopada. Mnie zawsze. Na szczęście zło mija po 30-50 minut. Później przez prawie dobę niewiele słyszę. Można się przyzwyczaić.

Port lotniczy Changi, obsługuje rocznie ok. 50 mln pasażerów i jest chyba najczystszym, publicznym miejscem świata. Dywany, szkło, marmur, aluminium, automaty do wszystkiego, windy, metro, restauracje, wypożyczalnie samochodów, miejski dworzec autobusowy, taksówki i wyjątkowo sympatyczni, uczynni ludzie.

Bajka w chińskiej dzielnicy

Po dwóch przesiadkach metrem dojeżdżamy do miejsca przeznaczenia - Chinatown. Wyłaniamy się z klimatyzowanej kolejki, aby w końcu stanąć wśród setek sklepów, straganów i tysięcy ludzi przemieszczających się we wszystkich kierunkach. Jest późny wieczór. Upał mało nas nie powala. Ciężkie plecaki (znowu zabraliśmy ze sobą co najmniej o kilka kg za dużo) przygniatają nas do ziemi.

Mamy wybrany hotel, ale dopada nas sympatyczny Chińczyk i proponuje dużo tańszy hostel. Przedzieramy się przez barwny tłum. Trwa chiński Nowy Rok, a to wiąże się z wieloma atrakcjami, ale też, niestety ze wzrostem cen. Mamy pokój.

Chyba najtańszy z możliwych - po 20 dolarów singapurskich (wówczas ok. 2, 5 zł) od osoby plus 10 dolarów kaucji za klucz do szafki na rzeczy osobiste. Mieszkamy jeszcze z ośmioma osobami - miło, same kobiety z różnych stron świata. Jest niebywały porządek. Między łóżkami uwija się młoda dziewczyna i wyciera podłogę. Tak samo czysto w łazience i ubikacji. Pokój jednak nie ma żadnego okna, piętrowe łóżka, klimatyzacja. W cenie jest skromne śniadanie. Rzucamy plecaki. Jest godzina 22.30. Ruszamy w wirujące, rozbawione, roztańczone miasto.

Dwa piwa Tiger w dużych butelkach wyostrzają nasze spojrzenia, pobudzają smak. Cholera, chyba najdroższe piwo jakie piłem kiedykolwiek. Po 10 dolarów, czyli coś około 25 złotych. Teraz zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy głodni. Zewsząd zapachy, ryby, owoce morza, makarony w różnej postaci, ryż z sosami rozmaitymi. Roześmiani ludzie, tysiące owoców, śpiew uliczny, bogactwo. Czujemy się jak w bajce. Wszystko szumi jak morze otaczające tę krainę.

Jaki jesteś Singapurze?

Singapur nocą.
(fot. fot. Maciej Wilczek)

Na początku XIX wieku jako pierwszy przybył tu sułtan Sri Tri Buana. Powstała osadę. Następnie pojawił się urzędnik kompanii wschodnioindyjskiej sir Thomas Raffles i kupił wyspę, która od tego czasu przynależała do Wielkiej Brytanii. Stała się też jednym z najważniejszych portów tego regionu.

Z roku na rok wśród Malajów osiedlało się coraz więcej Chińczyków, Arabów, Europejczyków. Ta mieszanka sprawiła, że kraj rozwijał się i rozwija nadal dynamicznie. Każda nacja wniosła coś swojego, niepowtarzalnego. Arabscy kupcy, chińscy handlarze, europejscy biznesmeni. Widać ich na każdym kroku. Wszyscy żyją razem, ale zachowują też odrębność kulturową.

Wytworzyli jednak swoją cywilizację - pozytywną mieszankę Wschodu z Zachodem. Meczety i świątynie hinduistyczne, buddyści, taoiści i chrześcijanie. Wszyscy w zgodzie z ogromnym poczuciem wspólnoty.
Wędrujemy nocą ulicami Singapuru. Cienie przeszłości widoczne są na każdym kroku. Mijamy Józefa Konrada Korzeniowski, który przemyka gdzieś w kierunku portu. Od lutego 2004 roku przy hotelu Fullerton znajduje się tablica pamiątkowa poświęcona wielkiemu pisarzowi (Josephowi Conradowi).

Gdzieś w oddali majaczy sylwetka XIX- wiecznego podróżnika Jana Stanisława Kubary. Kogo jeszcze dzisiaj spotkamy?
Dochodzi 1.00. Jedwabne ubiory, bawełniane koszulki, dżins, suknie w stylu mandaryńskim, porcelana, złoto i srebro, zioła w wielkich worach, dzieła sztuki. I jedzenie, jedzenie. Pachnące kusząco z każdego zakamarka.

Nie chce nam się wierzyć! To naprawdę Singapur. Wyśniony.
Mój przyjaciel spogląda na mnie i mówi: - Iść za marzeniem i znowu iść za marzeniem, i tak zawsze aż do końca. Jakbyś miał wątpliwości to nie ja wymyśliłem, a Conrad.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska