Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zaczynał na Dębcu

ANDRZEJ FLÜGEL [email protected] 0 68 324 88 06
Tomasz Arteniuk stara się zrealizować wszystko, co mu się zamarzy. Chciał być trenerem. Został nim. Później samodzielnie prowadzić zespół. Tak się stało. Szkolić coraz to lepsze drużyny. Dopiął swego. Teraz chce wprowadzić Pogoń Figaro do drugiej ligi.

Nie dane mu było zrobić prawdziwej kariery piłkarskiej z powodu ciężkiej kontuzji, której nabawił się jeszcze jako junior. Po kilku latach rozbratu z futbolem, wrócił do niego w roli szkoleniowca. Odnosi sukcesy i jest uważany za jednego ze zdolniejszych trenerów młodego pokolenia.

Zaczynał na Dębcu

Arteniuk pochodzi z Lubonia koło Poznania. - Zauroczyłem się futbolem w 1974 roku, kiedy grała nasza słynna srebrna drużyna - mówi. - Miałem wówczas siedem lat i pamiętam, że już wtedy oglądałem mecze. Od tamtego czasu nazwiska Laty, Deyny czy Gadochy były dla mnie bardzo ważne. Uganiałem się też od najmłodszych lat za piłką. Stałem przeważnie na bramce. Miałem długie, nieco kręcone włosy i koledzy wołali na mnie Tomaszewski.
Jak prawie każdy chłopak z Poznania i okolicy trafił do Lecha. - To były czasy! - wspomina - Szkoła, potem jazda autobusem z Lubonia na stadion na Dębcu, bo tam jeszcze trenowaliśmy. Zajęcia, powrót do domu, późnym wieczorem odrabianie lekcji, rano szkoła. I tak na okrągło. Grałem w Lechu przez kilka lat, przechodziłem do kolejnych zespołów, pamiętam przeprowadzkę z Dębca na Bułgarską, na stadion, gdzie do dziś gra Lech.

Koniec gry

Kontuzji, która praktycznie wyeliminowała go z futbolu, doznał nie w meczu ligowym, a podczas międzyszkolnych rozgrywek, kiedy występował w reprezentacji liceum. Ten moment pamięta do dziś: - W czasie wyskoku do piłki spadłem na prawą nogę. Tak nieszczęśliwie, że poszły mi więzadła poboczne i tylne, a także łękotka. Był gips na trzy miesiące, później rehabilitacja, która nic nie dała. Nawet w czasie zwykłego chodzenia, kolano odmawiało posłuszeństwa, miałem praktycznie ruchomą rzepkę. Przez prawie cztery lata zaliczałem zabiegi, punkcje, ściąganie wody z kolana. Zdałem sobie sprawę, że na grę nie mam już szans. Zresztą lekarze nie chcieli słyszeć o futbolu.

Ciągnęło go na stadion

Po maturze wyjechał do Niemiec, do siostry. Wcześniej, na kortach poznańskiej Olimpii poznał swoją żonę Iwonę, rodowitą międzyrzeczankę, tenisistkę, medalistkę mistrzostw Polski. Po powrocie do Międzyrzecza zaczął rozwijać biznes, otwierając hurtownię owoców. Ciągnęło go jednak do futbolu. - Jako kibic trafiłem na stadion Orła - mówi. - Zacząłem pomagać klubowi. Nawet pograłem trochę w drugiej drużynie.
Podjął się prowadzenia grup młodzieżowych. - Spodobało mi się. Pomyślałem, że to jest to, co zawsze chciałem robić. Dzięki starym układom, jeszcze z Lecha, w Poznaniu zrobiłem kurs instruktorski.

Wstawił się za piłkarzami

Później poszło szybko. Został trenerem Obry Zbąszyń. Najpierw prowadził grupy młodzieżowe, a pół roku później zajął się, grającymi w klasie okręgowej, seniorami. Zaczął studia w szkole trenerów PZPN. Objął czwartoligową Polonię Słubice. Stamtąd po konflikcie z prezesem klubu został zwolniony, zostawiając zespół na pierwszym miejscu w tabeli. Dziś patrzy na ten konflikt nieco łagodniej. - Zawsze walczyłem z prezesami o zawodników - mówi. - Kiedy zarząd nie dotrzymywał umów, stawałem za piłkarzami. Tak było w Słubicach. Poszło o wypłatę dla zawodników. Za to zostałem odwołany.

Berlin i Nowy Dwór

Arteniuk nie załamał się. Załatwił sobie staż w klubie Hertha Berlin. - To wcale nie jest trudne - przekonuje. - Znam niemiecki. Skontaktowałem się z klubem, wyrażono zgodę i mogłem podpatrywać zajęcia w Berlinie. Bartka Karwana spotkałem, kiedy wychodził z treningu. Zaoferowałem mu wspólne zajęcia. Miał kłopoty by dostać się do składu, chciał się też odbudować psychicznie. Pracowaliśmy razem przez kilkanaście dni. To fantastyczny chłopak. Kiedyś odwiedził go jego menedżer Jarek Kołakowski. Tak się zaczęła moja przyjaźń z nimi, która trwa do dziś.
Dzięki Kołakowskiemu trafił, jako asystent, do Świtu Lukullusa Nowy Dwór. Było to zaraz po aferze barażowej. Szczakowiankę zdegradowano do drugiej ligi, a jej miejsce zajął Świt. Arteniuk wytrzymał w Nowym Dworze zaledwie miesiące. - Nie mogłem się dogadać z trenerem Copijakiem - wspomina. - Mieliśmy ostry konflikt. Nie akceptowałem jego metod i podejścia do zawodników. Do dziś jest w stosunku do nich obcesowy, obraża graczy. Nie mogliśmy razem pracować. Musiałem odejść.

Nie ma jak marketing

Kolejne dwie posady załatwił sobie sam. - Zawsze tak robię - mówi. - To żaden wstyd. Jest XXI wiek, a ja działam marketingowo. Do Siarki Tarnobrzeg przesłałem swoje CV i ofertę, a jeśli chodzi o Finishparkiet Nowe Miasto Lubawskie, to odpowiedziałem na ogłoszenie zamieszczone w prasie.
W Tarnobrzegu przejął zespół będący na przedostatnim miejscu. Mimo znakomitej wiosny i zdobycia w sumie 34 punktów, drużyna spadła. - Praca w Siarce nauczyła mnie jednego. Oprócz chęci, dobrej atmosfery i solidnej pracy muszą być pieniądze. Przynajmniej jakieś minimum. Bez tego nic się nie zrobi - dodaje.
Choć przekonywano go by został i spróbował wrócić z Siarką do trzeciej ligi, odszedł.

Wszyscy płakali

Odpowiedział na ogłoszenie Finishparkietu. Tam prowadził zespół, którego zadaniem było awansować do drugiej ligi. Od początku wszystko się udawało. Zespół Arteniuka pokonał w Pucharze Polski Ruch Chorzów 4:1 i awansował do rozgrywek grupowych. Po jesieni byli na drugim miejscu. Na początku wiosny awansowali na pierwsze. Niestety, trener nie świętował awansu. - W umowie miałem zagwarantowane wysokie premie za zwycięstwa - opowiada. - Prezes rozpoczął ze mną rozmowy na temat pozostania na kolejny sezon, ale wypłatę premii uwarunkował podpisaniem kontraktu. Szef postanowił też zamrozić część premii dla zawodników i wypłacić je w momencie awansu. Uznałem to za uderzenie w drużynę. Dodatkowo obciął wypłatę czterem najlepszym graczom. Doszło do scysji, bo mam zasady i jestem człowiekiem impulsywnym. Czarę przelała zadyma po jednym z meczów. Na takie spotkania chodzą nie zawsze trzeźwi ludzie. Po jakimś remisie wystartowało do mnie dwóch gości. Pierwszy starał się mnie dosięgnąć, drugiego ja trafiłem, a po chwili moi zawodnicy prawie roznieśli ich na strzępy. Sprawę opisała bardzo jednostronnie ,,Piłka Nożna". Atmosfera się popsuła. Jestem człowiekiem honoru, więc odszedłem.
- Żal było - dodaje. - Proszę sobie wyobrazić sytuację: Wchodzę do szatni, kapitan chce mnie żegnać, ale nie może mówić. Pojawiają się łzy. Po chwili płaczą wszyscy, ja też.

Nikt nie gra za zasługi

W czasie przerwy letniej przed obecnym sezonem znów znalazł sobie klub. Złożył ofertę Szczakowiance. Miał prowadzić klub trzecioligowy, ale po tym, jak GKS Katowice nie otrzymał licencji, wyszło, że drugoligowy. Zabawił tam krótko. Odszedł po konflikcie z byłym reprezentantem Polski i grającym dyrektorem Ryszardem Czerwcem. - Mieliśmy normalne relacje, ale on miał swoją koncepcję, a ja swoją - tak dziś ocenia sytuację Arteniuk. - U mnie nikt nie gra za zasługi i nie ma obligatoryjnego miejsca w składzie. Ja ustalam skład i tyle. On uważał, że będzie wychodził w każdym meczu. Przegraliśmy 0:7 z Górnikiem Polkowice i musiałem odejść. To moja najwyższa porażka i mam nadzieję, że ostatnia aż tak wysoka.

Oni znaleźli jego

Zaraz po odejściu ze Szczakowianki przyszedł do Pogoni Figaro. Tym razem to świebodzinianie go znaleźli. - Kiedy odchodziłem z Jaworzna, zadzwonił do mnie prezes Skowron - opowiada. - Po kwadransie oddzwoniłem. Zaproponowałem spotkanie. Po 12 godzinach byłem szkoleniowcem Pogoni. Ze Świebodzina mam do domu 20 kilometrów. Byłem kiedyś na meczu pucharowym z Amiką Wronki i pamiętałem, że na stadionie była wspaniała atmosfera i świetni kibice. Do tego, kiedy zimą byłem na obozie z Finishparkietem w Zielonej Górze, graliśmy sparing z Pogonią. Zespół utkwił mi w pamięci.

Największe marzenie

Kiedy obejmował Pogoń Figaro, świebodzinianie byli na przedostatnim miejscu, dziś są na drugim. - Zarząd postawił przede mną zadanie, by zająć w rundzie jesiennej miejsce wyższe niż dziesiąte - mówi trener. - Chyba udanie zdiagnozowałem "chorobę" zespołu i zastosowałem odpowiednie lekarstwo. W pierwszym meczu po objęciu zespołu przegraliśmy w Głogowie 0:3. Byłem jednak dziwnie spokojny. Zobaczyłem, że z tym zespołem nie jest tak źle. Tragicznie za to było w sferze mentalnej. Było rozpasanie i gadanie na boisku, a dopiero później gra. Postawiłem sprawę jasno: wiem co zrobić by zespół grał lepiej i wygrywał. Ale ja decyduję o wszystkim. Na szczęście nikt nie próbował ze mną dyskutować. Co dalej? Powiem tak: kiedy pracowałem w Finishparkiecie bardzo chciałem awansować do drugiej ligi, sprawdzić się i pokazać, że potrafię. W Świebodzinie spokojnie pracowałem, nawet specjalnie nie myślałem o awansie. Teraz, kiedy coraz bliżej do rundy wiosennej już czuję ściskanie w dołku. Moje największe marzenie to wprowadzić Pogoń Figaro do drugiej ligi. Właśnie dlatego, że ten klub jest 20 kilometrów od mojego domu, że to lubuska drużyna. Tu się czuję związany rodzinnie i zakorzeniony. Bardzo mi na tym zależy. Ale to będzie trudne. Mamy fatalny układ gier. Myślę, że gdyby udało się nam awansować, to trzeba by to rozpatrywać w kategoriach czegoś nieprawdopodobnego. Ale w futbolu to jest piękne, że rzeczy wydawałoby się nieprawdopodobne, czasem się udają.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska