Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

- Zarzucano mi robienie pośmiewiska ze skoków - mówi Eddie "Orzeł" Edwards, najgorszy skoczek świata

Grzegorz Boczar/Nowiny
EDDIE "ORZEŁ” EDWARDS. Właściwie Michael Edwards, urodził się 5 grudnia 1963 r. w Cheltenham, mieszka w Stroud. Zasłynął oddawaniem skoków przeciętnie o 20-30 m krótszych niż pozostali zawodnicy. Nagrał dwie piosenki po fińsku, chociaż nie włada tym językiem. W 2001 r. zdobył dyplom z prawa. Niebawem mają ruszyć zdjęcia do filmu biograficznego o Edwardsie. Eddie był rekordzistą świata w skokach kaskaderskich (10 samochodów/6 autobusów) i dziewiątym na świecie zawodnikiem-amatorem w prędkości zjazdu na nartach (170 km/godz.).
EDDIE "ORZEŁ” EDWARDS. Właściwie Michael Edwards, urodził się 5 grudnia 1963 r. w Cheltenham, mieszka w Stroud. Zasłynął oddawaniem skoków przeciętnie o 20-30 m krótszych niż pozostali zawodnicy. Nagrał dwie piosenki po fińsku, chociaż nie włada tym językiem. W 2001 r. zdobył dyplom z prawa. Niebawem mają ruszyć zdjęcia do filmu biograficznego o Edwardsie. Eddie był rekordzistą świata w skokach kaskaderskich (10 samochodów/6 autobusów) i dziewiątym na świecie zawodnikiem-amatorem w prędkości zjazdu na nartach (170 km/godz.). fot. Archiwum rodzinne
- Wszystko opłacałem sam, z pieniędzy zarobionych jako tynkarz - mówi Eddie "Orzeł" Edwards, były skoczek, który zapisał się w historii, jako prawdopodobnie najgorszy.

- Czy wiesz, kto to jest Adam Małysz?
- Słyszałem to nazwisko. Ale gdzie i przy jakiej okazji?

- To skoczek, tak jak ty. I też jest uwielbiany w swoim kraju, tyle, że on z powodu zwycięstw i medali, a nie ostatnich miejsc w konkursach.
- Wierz mi, że nie planowałem zostać sławnym dlatego, że sromotnie przegrywam z wszystkimi. W ogóle nie myślałem o sławie, gdy zaczynałem karierę. Po prostu zawsze lubiłem robić coś niecodziennego.

- Ale dlaczego wybrałeś sport, w którym nie miałeś szans na sukces? Na Boga, Eddie, w twoim kraju nie ma ani jednej skoczni!
- Jak na brytyjską miarę, byłem niezły w zjazdach. Omal nie wywalczyłem nominacji na igrzyska w Sarajewie w 1984 roku. Z myślą o następnych wyjechałem trenować do USA. Jednak wtedy już nie miałem takich szans na kwalifikację, a na dodatek kończyły mi się fundusze, bo wszystko opłacałem sam, z pieniędzy zarobionych jako tynkarz. Przyszło mi do głowy, że olimpijskie marzenie łatwiej będzie zrealizować w skokach. Taniej i konkurencja w kraju żadna. Podjechałem do pobliskiego Lake Placid, gdzie stało parę skoczni. Po igrzyskach w 1980 roku były całkiem popularne, co rusz ktoś tam trenował. Popatrzyłem, zapytałem, co i jak, pożyczyłem sprzęt, i próbowałem skakać. Najpierw na K-10, potem K-15. Zanim wróciłem do Europy, miałem za sobą skoki na 40-metrowej skoczni. Zainteresowałem się mocniej tą dyscypliną, wysłałem listy do organizatorów różnych zawodów. Okazało się, że muszę mieć licencję krajowej federacji. Brytyjska mi taką wystawiła i mogłem startować.

- Dlaczego dali ci licencję? Przecież na Wyspach nikt nie uprawiał skoków.
- Zawsze jeden sportowiec więcej, a dla małej federacji to ważne. No i liczyli - ja zresztą też - że mój przykład przyciągnie kolejnych odważnych. Więc dostałem licencję i mogłem skakać w oficjalnych zawodach. Z myślą o tym na pewien czas wyjechałem też na własny koszt trenować w Kandersteg w Szwajcarii. W grudniu 1986, dziesięć miesięcy po pierwszym w życiu skoku w Lake Placid, wystartowałem w konkursie Pucharu Europy w St. Moritz, a niebawem w Pucharze Świata w Oberstdorfie, w słynnym Turnieju Czterech Skoczni.

- Mówisz "trenować". Z kim, pod czyim okiem?
- W Kandersteg ćwiczyło sporo rozmaitych ekip. Raz reprezentacja Norwegii, raz lokalny klub, innym razem młodzieżowcy z całego kraju. Korzystałem z ich uprzejmości. Trenerzy i zawodnicy mi doradzali, jak się lepiej odbijać, jak pochylać, jak się zachowywać przy takiej i innej pogodzie. Dowiedziałem się, gdzie są kiedy zawody, z kim się kontaktować albo czym się różnią skocznie. Podczas pobytu w Kandersteg zaliczyłem próby na obiekcie 80-metrowym, takim, jak ten w St. Moritz. W Oberstdorfie był też 120-metrowy, tam pierwszy raz na takim skakałem.

- To zakrawa na szaleństwo. Zwłaszcza, że miałeś taką wadę wzroku i nie zdejmowałeś okularów...
- No tak, zdarzyło się kilka razy, że prawie nic nie widziałem, bo choć gogle były OK, to moje własne okulary zamarzały. Ale, jak możesz się spodziewać, nie miało to większego znaczenia dla moich osiągnięć.

- Jednak nie wierzę, że się nie bałeś.
- Owszem, bałem się. Na tyle, żeby się odpowiednio skoncentrować, lecz nie tak bardzo, by zrezygnować ze startu.

- Pewnie dlatego, że skakałeś niedaleko, uniknąłeś poważnych kontuzji.
- Nieprawda, tylko że moje upadki nie były nagłaśniane, jak to było w przypadku gwiazd.

- Jak traktowali cię inni skoczkowie?
- Z czasem mnie polubili, zaczęli pomagać: a to doradzili, a to dali lepszy smar, a to zabrali samochodem na kolejny konkurs. Zetknąłem się z Jensem Weissflogiem, Pavlem Plocem, Dieterem Thomą, Vegardem Opaasem...

- …Piotrem Fijasem?
- A, tak, przypominam sobie. Sympatyczny gość, zresztą jak prawie wszyscy. O, pamiętam, że i wielki Matti Nykanen nie odmówił rozmowy, ale on nie znał angielskiego i za tłumacza robił Ari-Pekka Nikkola. Tylko Ernst Vettori był trochę wyniosły.
- Raptem 14 miesięcy po debiucie w międzynarodowych zawodach, pojechałeś na igrzyska do Calgary. Liczyłeś na coś więcej niż występ i posmakowanie atmosfery wielkiej imprezy?
- W Anglii byłem już wtedy trochę znany, jako pierwszy i ostatni: pierwszy brytyjski skoczek i prawie zawsze ostatni w zawodach. Miałem nadzieję, że jeśli kogoś wyprzedzę, to - jako sportowiec, który notuje postępy - znajdę sponsora.

- Sorry, ale kogo niby miałbyś wyprzedzić?
- Nieraz rywalizowałem z Hiszpanem Bernatem Solą, czasem udawało mi się też prześcignąć jednego skoczka z Bułgarii. Dolicz do tego zawodników zdyskwalifikowanych i zobaczysz, że wcale nie zawsze byłem ostatni!

- W Calgary jednak zamykałeś stawkę na obu skoczniach.
- Tak, Sola był w formie, haha!

- Za to podbiłeś serca kibiców na całym świecie. Eddie "The Eagle" stał się bardziej popularny niż mistrzowie i rekordziści. Sponsorzy chyba się pchali drzwiami i oknami.
- Właśnie nie. Kibice mnie uwielbiali, dla dziennikarzy byłem atrakcją, ale też i klownem, a sponsorzy nie chcą być kojarzeni z kimś, kto notorycznie i spektakularnie przegrywa. Na dodatek sezon w skokach trwa ledwie do marca, miesiąc po igrzyskach robi się cicho. Nikt nie chciał płacić i czekać osiem miesięcy, aż ludzie zobaczą mnie w mediach. Tym niemniej moja sytuacja finansowa bardzo się poprawiła. Zacząłem być zapraszany do otwierania drogich lokali, albo na imprezy korporacyjne lub dobroczynne, gdzie opowiadałem o sobie gościom. W pewnym momencie miałem do dyspozycji pół miliona funtów.

- Czyli jednak zyskałeś na sportowo mizernych występach w Calgary. Jak na twoją popularność reagowali koledzy z ekipy, rodzina, sąsiedzi z Cheltenham?
- Tylko zjazdowiec Martin Bell nie mógł się z tym pogodzić. On w Calgary był ósmy, to najwyższe miejsce w historii brytyjskiego narciarstwa na igrzyskach, a wzmiankę o tym mogłeś znaleźć w gazecie na 47. stronie. Wszyscy inni bardzo mnie wspierali.

- Twoje popisy nie spodobały się za to MKOl-owi.
- Taaa, zarzucano mi deprecjonowanie igrzysk, robienie pośmiewiska ze skoków, i dwa lata potem komitet wprowadził minima dla zawodników chcących startować w igrzyskach. To zła decyzja, bo zamiast przyciągać ludzi do sportu, zniechęca się ich. Co ciekawe, byłem blisko przechytrzenia działaczy. Trafił się chętny do sfinansowania moich przygotowań i ewentualnego występu w Nagano w 1998. Musiałem zdobyć minimum olimpijskie. Polegało na tym, że w mistrzostwach kraju należało być w czołówce zawodników danej reprezentacji lub wyprzedzić ileś tam procent rywali. Prawie mi się udało! Wystąpiłem w mistrzostwach USA (byłem gotów zmienić federację) i wyprzedziłem tylu zawodników, ilu było trzeba. Jednak to działacze przechytrzyli mnie: okazało się, że tamta impreza się nie liczyła, bo startowało za mało reprezentacji.

- Mimo tak wielkiej sławy i uwielbienia tylu ludzi, nie zostałeś bogatym człowiekiem. Pracujesz, jako tynkarz. Naprawdę musisz?
- Tak, aczkolwiek wciąż korzystam z dawnej popularności. Jako wielki bonus od losu traktuję fakt, że do dziś ludzie chcą słuchać mojej opowieści. Przełożyłem spotkanie z tobą, bo nagle dostałem ofertę wyjazdu do Calais, potem do Duesseldorfu. Niebawem lecę do USA, może nawet dwa razy. Kalendarz mam wypełniony chyba do czerwca. Nie dość, że mi płacą, to jeszcze zwiedzam świat.

- Byłeś w Polsce?
- Nie, najbliżej w Pradze. Otwierałem pub. Miasto tak mi się spodobało, że pojadę tam kiedyś na wycieczkę z żoną. A co polecasz w Polsce?

- Zakopane. Śnieg leży tam od września do maja i można skakać. Daleko...
- Czyli to nie dla mnie, haha! OK, będę pamiętał, dzięki za zaproszenie.

- Dziękuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska