Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zesłana z Rosji, teraz śmieje się przez łzy. W Kożuchowie przeżyła gehennę wojny

Józef Piasecki
Pani Maria z siostrą stryjeczną w Kożuchowie
Pani Maria z siostrą stryjeczną w Kożuchowie Arch. Marii
- Miałam numer 1016. Nie mogliśmy używać nazwisk. Mieszkałam na Gartenstrasse 12, tam teraz jest ogrodnictwo. Nie wolno było wychodzić bez przepustek - opowiada Maria Maria Łatkowska - Niewmierzycka i opowiada Gazecie Lubuskiej o tym jak wyglądało życie w Kożuchowie podczas II wojny światowej.

Maria Łatkowska - Niewmierzycka, urodzona piątego września 1924 roku, pochodzi z Briańska, położonego ponad 300 km od Moskwy. Nie ma miłych wspomnień z dzieciństwa, chociaż to jej ojczyzna. Mieszkała na linii frontowej: Kursk – Briańsk – Moskwa. Jako dziecko była chorowita, ma za sobą malarię. Na szczęście w rodzinie mieli lekarza, który był dyrektorem szpitala. Pani Maria tęskni, bo przecież żyła tam przez kilkanaście lat, o czym mówi ze łzami w oczach. Jednak zapuściła korzenie i założyła rodzinę w Polsce. Pamięta, że jej najbliższych wyrzucono w mroźną noc z domu tuż przed Bożym Narodzeniem, bo nadeszła kolektywizacja rolnictwa. Bez ceregieli sprzedali ich meble i rzeczy. - Moja mama prosiła, żeby zostawili choć rzeczy na zmianę dla dzieci, lecz odpowiedzieli jej: radźcie sobie sami. Byliśmy pozbawieni wszelkich praw i mogli z nami zrobić co chcieli. Ubliżano nam, popychano i opluwano. Mój tato siedział w więzieniu za to, że odziedziczył ziemię po swoich rodzicach – wspomina mieszkanka Kożuchowa. Najstarszy brat ojca, Jan, był dobrze wykształcony i znał kilka języków. Podczas wojny był tłumaczem w niemieckim sztabie i współpracował z partyzantami. Zginął podczas obławy w lesie, kiedy niemiecki samochód najechał na minę. Ciocia mówiła, ze lepiej że tak się to stało, bo chociaż się nie męczył. Kiedyś na ten temat pani Maria bałaby się mówić.

Miałam numer 1016

W czerwcu 1941 roku Hitler napadł na Rosję. - Kładziemy się spać są jeszcze Rosjanie, budzimy się, są już Niemcy. Najgorsze było zmuszanie do patrzenia na egzekucje, najpierw przez jednych, a potem przez drugich. Dzieci musiały stać z przodu, więc płakaliśmy i patrzyliśmy. Rok później nas w kwietniu przesiedlili mnie na zachód, do Freystadt, czyli dzisiejszego Kożuchowa. Później jeszcze przywozili Polaków – mówi pani Maria. Niemcy nie potrafili gospodarzyć na 15 hektarach. Łączono pięć, sześć istniejących gospodarstw w jedno.

Do dnia dzisiejszego ocalały tylko dwa zdjęcia. Na jednym pani Maria ma przyczepioną kartkę z numerem. Na jego odwrocie jest pieczątka Foto – Riediger, Freystadt Ndr./Schl. A pod nią napis długopisem: To ja w Niemczech 1944 rok. Na drugiej fotografii jest pani Maria z siostrą stryjeczną.

- Miałam numer 1016. Nie mogliśmy używać nazwisk. Mieszkałam na Gartenstrasse 12, tam teraz jest ogrodnictwo. Nie wolno było wychodzić bez przepustek. Do dentysty mogliśmy chodzić tylko w niedzielę. Tego dnia po obiedzie chłopacy z wiosek wsiadali na rowery i jechali do Kożuchowa. Na Górnym Zygmuntowie był jeden lagier francuski. Oni mieli tam dobre warunki, bo tymi żołnierzami opiekował się Czerwony Krzyż i dostawali nawet paczki żywnościowe. Przy byłej rozlewni wód mineralnych, naprzeciw obecnego targowiska, był drugi lagier, a przy ul. Nowosolnej trzeci, w miejscu zakładu naprawy samochodów. Czwarty lagier znajdował się przy skręcie na nowy cmentarz w Kożuchowie. Wtedy w miasteczku było wielu cudzoziemców, Francuzów, Włochów. Przez jakiś czas byli nawet Hiszpanie, którzy pracowali wśród 40 mężczyzn w Marmoladzie, przy ul. Żagańskiej. Ci ostatni nie zagrzali tu miejsca, bo za bardzo się oglądali za kobietami. Południowcy - uśmiecha się pani Maria.
Na obecnej ul. 1 Maja była rzeźnia, do której kobieta chodziła z litrową banieczką, po krew cielęcą dla swojej chorowitej szefowej. Pracowali tam także Francuzi. Przy ul. Daszyńskiego Niemiec Johannes Zaidel miał sklep.

Zesłana z Rosji, teraz śmieje się przez łzy. W Kożuchowie przeżyła gehennę wojny

20 marek „dla oka”

W Kożuchowie był wtedy porządek. Chociaż zamiataczy nie było, to w sobotę pozamiatane było od posesji do posesji. Wtedy na ulicy nie zobaczyło się mężczyzny z papierosem w ustach. Wiele było wtedy knajpek i piwiarni. Na ul. Zygmuntowskiej – koło dawnego zakładu „Polmo”, i jeszcze trzy knajpki na tej samej ulicy. Pijanego człowieka na ulicy nie spotkało się.
Niemiec u którego pracował Feliks, każdego dnia po robocie chodził do knajpy na piwo. - Był starym kawalerem i przed wyjściem mówił siostrze: daj mi 10 albo 20 marek, żeby ludzie widzieli, że ja mam pieniądze. Wypił jedno albo dwa piwa, porozmawiał o rolnictwie, sytuacji na froncie i później wracał do domu. Kiedy Niemcy zaczęli dostawać lanie na froncie, to Niemcy pospuszczali trochę nosy w dół – mówi Maria Łatkowska - Niewmierzycka.

Taniec nad otchłanią

- Przez 93 lata tylko trzy razy bawiłam się na Sylwestra. Tego pierwszego, z 1944 roku, nie zapomnę do śmierci - na dłuższą chwilę zamilkła Pani Maria. - To było tuż przed nadejściem radzieckiego frontu. Wszyscy, niezależnie od narodowości byli przerażeni. Panicznie bali się czerwonoarmistów. Zabawa odbyła się naprzeciwko dzisiejszego targowiska w Kożuchowie, gdzie był francuski Lagier. Nasza rozmówczyni pamięta dwóch mężczyzn: Rosjanina Wołodię i Polaka Janka. Oni wiedzieli, że dziewczyny pracują u niemieckiego ogrodnika. Często tam zachodzili niby przypadkiem, raz po kwiaty, kiedy indziej po pomidory. Wołodia był oficerem, znał kilka języków obcych i pochodził z dobrej rodziny, która uciekła z Rosji do Francji przed zamknięciem granicy w 1922 roku.
Wołodia mówił tak: - Wojna się kończy, ale nikt z nas chyba nie przeżyje. Mamy wylecieć, jako dym przez komin, bez zabawy? - Organizujemy zabawę sylwestrową. Nasza szefowa Niemka, właścicielka dużego budynku przy obecnej ul. Kolorowej, której mąż walczył na froncie, miała dwie ładne córki i, o dziwo, wyraziła zgodę na potańcówkę. Powiedziała „ganz egal” – jest mi wszystko jedno, chyba przeczuwając że to mogą być ostanie dni życia. W głowach mieliśmy zakodowane, że nie przeżyjemy wojny. Zebrali się Polacy, Rosjanie, Francuzi, Czesi i cztery Niemki. Po prostu rozmaitości, jakiego tam diabła jeszcze nie było, nie pamiętam - śmieje się pani Maria. Może byli wśród nich także Francuzi i Czesi zatrudnieni przy produkcji Goliathów, wykorzystywanych przeciwko powstańcom warszawskim.
Pani Maria na początku nie chciała brać w tym udziału, ale energiczna kuzynka jej pierwszego męża, zaczęła ją buntować. - Mówi do mnie: boisz się Felusia jak żona męża. Nie wiadomo czy on zostanie twoim ślubnym. Tak mi najechała mi na ambicję, chociaż byłam tam najmłodszą dziewczyną. W końcu poszłyśmy obie. Okna zaciemnione. Stół był zastawiony a my wygłodniałe. Zagryzki słodycze, wino i oranżada. Troczę nie wypadało, ale od czasu do czasu ręka sięgała po czekoladę. Czesi byli muzykantami i śpiewali. Akordeon, trąbka, saksofon, orkiestra była nie z tej ziemi. Francuzi dostawali paczki z Czerwonego Krzyża i od swoich rodzin. Dziewczyn było mniej ale Francuzi i z tym sobie poradzili. Poprzebierali się w balowe sukienki i buty na obcasie. Duże dekolty, a piersi zarośnięte jak cholera. Umalowali się szminkami a jak zręcznie wywijali. Co najważniejsze, okazało się że to dżentelmeni w każdym calu. Tańczyły także cztery Niemki, dwie córki właścicielki i ich koleżanki. Po północy wszyscy składali sobie nawzajem życzenia, nie wiedząc, czy niedługo nie przyjdzie im umrzeć. Nigdy nie żałowałam, że tam byłam. To moje najmilsze wspomnienia z tych strasznych czasów, które zawdzięczam tylko kuzynce pierwszego męża.

Odkroili kawałek szynki ze skórą

Niemcy bardzo bali się radzieckiego wojska. Czekali spakowani, gdyż chcieli uciekać w głąb kraju. Wtedy była bardzo mroźna zima, więc uciekając niektórzy nich zamarzali na wozach. To była gehenna. Jak Rosjanie wkroczyli, to Feliks podjechał z Mirocina Górnego do Kożuchowa, na wozie, którym wcześniej mieli uciekać jego niemieccy gospodarze. Przywiózł małżeństwo i brata, dwie pierzyny, worek mąki i świnię. Zwierzę było jeszcze ciepłe, widocznie zastrzelili je Rosjanie. Świnia miała tylko odkrojony kawałek szynki ze skórą. Feliks kazał wsiadać narzeczonej, lecz ona nie chciała i zaczęła płakać. Posłuchała, kiedy postraszył że ściągnie skórzany pas i sprawi jej porządne lanie. Zaznaczył, że dopiero wtedy będzie mogła płakać. Nie dojechali nawet do Nowej Soli, bo Rosjanie zarekwirowali im konie. Obrotny łodzianin załatwił jednak z Rudna wołu, którego zaprzągł do wozu. W ten sposób zajechali najpierw do Bytomia Odrzańskiego, potem do Rawicza.

- Tam była cała masa narodu. Stamtąd uciekinierzy odjechali pociągiem, z wagonami towarowymi bez dachów, w stronę Częstochowy. Byliśmy tam ściśnięci jak śledzie w beczce, dzięki temu ogrzewaliśmy się nawzajem. Wtedy wyciągnęłam spod koszuli jasiek, bo wcześniej udawałam, że jestem w ciąży - wspomina pani Maria. Rano okazało się, że pociąg cofnęli na tereny z których chcieli uciekać. Dostali się w ręce Rosjan. Mało brakowało, żeby Feliks został na stacji. Ledwo udało mu się dogonić ostatni wagon odjeżdżającego pociągu osobowego, którym w końcu dojechali do Częstochowy. Mężczyzna chciał, żeby narzeczona poznała jego rodzinę, jednak ona się tego obawiała, Była wtedy brudna i przecież była Rosjanką. Narzeczony przyjechał jednak po nią z bratem, a spotkanie z rodziną się udało. Maria najlepiej dogadywała się z dziadkiem, który umiał mówić po rosyjsku.

Śmierdząca Ziemia Obiecana

- Najpierw pojechaliśmy do Piotrkowa Trybunalskiego, a później do Łodzi. Feliks chciał koniecznie zobaczyć miasto rodzinne. W obskurnej Łodzi sterczał las kominów, a ludzie gnieździli się w familokach. Na ulicach szkło, brud, smród, szmaty, łaty. Bezpośrednio na ulice wylewano pomyje. Było sporo wolnych mieszkań jednak nie chciałam tam zostać. Jak przyjechaliśmy tam ponownie, częściowo działała komunikacja, a na rynku można było kupić chleb, śledzie i pasztetową. Wolnych mieszkań już jednak wtedy nie było – mówi pani Maria.

Pani Maria z siostrą stryjeczną w Kożuchowie
Pani Maria z siostrą stryjeczną w Kożuchowie Arch. Marii

Młodzi zamieszkali w poniemieckim kasynie obok Tuszyna pod Łodzią, gdzie w roku 1946 się urodził starszy syn. Niestety do domu z Łodzi trzeba było jechać półtora godziny tramwajem. Dziecku groziła gruźlica, miał zwapnienia. Któregoś razu na politechnikę przyjechał Witek Wilhelm z Kożuchowa, który podczas wojny mieszkał z Feliksem Słodkiewiczem w Mirocinie Górnym. Spotkali się. Jak Witek zobaczył, w jakich warunkach w jednym pokoju mieszka rodzina, zaproponował im powrót.
Małżeństwo wróciło do Kożuchowa, ale obiecanego lokum nie dostali. - Później zamieszkaliśmy pod numerem drugim na ulicy Chopina, tuż obok mleczarni. Ja pracowałam w gospodzie „Pod lipami”. Do tej pracy namawiała mnie żona ówczesnego dyrektora do spraw handlowych w kożuchowskiej Gminnej Spółdzielni, który później wyjechał do USA. jednak taka praca nie była dobra dla młodej kobiety. Później sprzedawałam w prywatnym sklepie przy ul. Nowosolskiej, niedaleko nowego cmentarza – wspomina kobieta. W tym samym budynku była także poczta. Żyło się ciężko. Kupowało się na przykład, pół kilograma cukru, kilogram soli i 10 papierosów. Potem namawiano panią Marię, żeby poszła pracować do Zakładów Wytwórczych Aparatury Teatralnej i Sygnalizacyjnej A – 20 w Kożuchowie.

Trzech mężów odwiedza na cmentarzu

Feliksa Słodkiewicza najpierw wywieziono do Bawarii. Miał tam bardzo dobrego gospodarza, właściciela cegielni, browaru i restauracji. Najwięcej było pracy w polu i browarze. Cegielnia była uruchamiana wtedy, gdy nie było roboty w polu. Bauer miał 40 polskich chłopaków, którzy mieszkali w baraku za wsią. Gotowała im kobieta, a pilnował majster. Przecież mogły ich nęcić różne rzeczy. We wsi był jeden żandarm, ale jaki tam panował porządek.

Późniejszego, pierwszego męża pani Marii, przywieziono następnie z Bawarii transportem na Ziemie Zachodnie. To był niegłupi człowiek ze śniadą cerą, który przed wojną pracował jako laborant na Politechnice Łódzkiej. Łodzianin z krwi i kości. Feliks od czerwca 1942 roku mieszkał w Mirocinie Górnym. Jego wujek, miał żonę i dwie córki, pracował razem z panią Marią.
Pierwszy ślub nasza rozmówczyni wzięła w kwietniu w Piotrkowie Trybunalskim. Ksiądz nie wierzył, ze ma swoje lata, gdyż była drobnej budowy ciała. Nie pomogły znajomości, gdyż Feliks często woził księdzu korespondencję. Jak narzeczeni pojawili się u niego, to powiedział do mężczyzny: Ja ci nie dam ślubu z dzieckiem. Pomógł dziadek męża, który stanął w obronie dziewczyny, i po rosyjsku wytłumaczył duchownemu, że Maria jest dorosła. Było tak, że pobrali się goły z nagim, i mieli po dziesięć palców, ale łodzianin przekonywał, że jakoś to będzie. Feliks zginął tragicznie, podczas wyprawy na ryby motorem Junak. Żona namawiała go, żeby nie jechał, jednak on całe życie był ryzykantem.

Po śmierci męża, kobieta została sama z małym synkiem, urodzonym w 1946 roku. W pracy nią pomiatano. Kobiecie pomógł znany kożuchowski lekarz, Zenon Durys, ten sam który po przybyciu z frontu założył szpital w miejscu dzisiejszego Domu Pomocy Społecznej. - Mówi do mnie: pani Słodkiewiczowa, szkoda mi pani, niech pani wyjdzie za mąż. Ja znam takiego fajnego leśnika, wdowca. To porządny chłop. Posłuchałam lekarza - wspomina pani Maria. Jej drugi mąż, o nazwisku Łatkowski, trochę od niej starszy, okazał się dobrym, uczciwym człowiekiem. Miał jednego syna, a wnuki Marii kochał jak swoje. Ponieważ palił papierosy, wymieniali kartki na mięso i jakoś sobie radzili. - Ciężko chorował i namawiał mnie, żebym nie została sama, kiedy umrze. I stało się tak, że trzecim moim mężem został jego przełożony, który przez jakiś czas był nadleśniczym. Jednak nie należał do partii. Przyjechał do mnie, a ja upiekłam ciasto drożdżowe z owocami i kruszonką. Strasznie się krępowałam i rumieniłam jednak w końcu zostałam jego żoną - wspomina pani Maria.

Zamieszkali przy ul. Hożej. Tak się stało, jak się stało. Razem przeżyli niecałe cztery lata. Kożuchowianka pochowała trzech mężów, więc ma kogo odwiedzać na cmentarzu.

Zapomniana przez Boga i ludzi

W urzędach teraz ciężko jest coś załatwić starszym ludziom. Niektórzy chyba zapominają, że też kiedyś ich to czeka. W życiu pani Maria dostała dużo kopniaków, ale nie chce nikomu zaszkodzić. Dla takiego starszego człowieka jak ona, wszędzie są teraz schody. I tak żyję opuszczona przez świat, ludzi i Pana Boga, który chyba o niej zapomniał. Jakby tego było mało, kobietę ostatnio drugi raz okradziono. - W rynku zostawiłam rower z zakupami. Poszłam jeszcze do apteki z banknotem, ale portfel zostawiłam przy rowerze. Kiedy wróciłam portfela już nie było. Nie układa się człowiekowi. Zmarł mi starszy syn, to sama została synowa. Młodszemu z kolei zmarła żona i on został sam. Wszyscy mieszkają daleko stąd. Żałoba goni żałobę. W lesie popłakiwałam sobie, przytulając się do pnia brzozy. Modliłam się i narzekałam. Nigdy nie użalam się w czyjejś obecności. Swego nie opowiadam, cudzego nie chcę wiedzieć – wyjaśnia z łzami w oczach sędziwa kożuchowianka.

Pani Maria w wieku 93 lat jeździ rowerem, chociaż dwa lata temu miała złamaną rękę. Do Nowej Soli nie jedzie, bo tam jest zbyt duży ruch samochodów. Najczęściej wybiera kierunek na Nowogród Bobrzański. Jak mówi, bez roweru chyba by sobie nie poradziła. Przy sobie, w kieszeni mam zawsze kartkę ze swoim nazwiskiem i adresem. Tak na wszelki wypadek, gdyby coś jej się stało.

POLECAMY PAŃSTWA UWADZE:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Zesłana z Rosji, teraz śmieje się przez łzy. W Kożuchowie przeżyła gehennę wojny - Plus Gazeta Lubuska

Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska