Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Życie w obozie dla dzieci w czasie II wojny światowej

Krzysztof Korsak 0 95 722 57 72 [email protected]
Władysław Mrożek dostał kilka odznaczeń wojennych, a jego imię i nazwisko umieszczono w jednej z książek o obozie dla dzieci
Władysław Mrożek dostał kilka odznaczeń wojennych, a jego imię i nazwisko umieszczono w jednej z książek o obozie dla dzieci fot. Krzysztof Korsak
Kromka chleba, zimno, płacz i bicie, a na Boże Narodzenie... porcja kaszy manny z mlekiem. Tak wyglądało życie 79-letniego Władysława Mrożka z Brzozy w obozie dla dzieci w czasie drugiej wojny światowej.

Siedzimy w dużym pokoju z telewizorem, kanapą i obrazami. Ciepło, wygodnie, cicho. Na stole ciastka i czekolada. W tych warunkach próbujemy przenieść się do obozu dla dzieci z czasów drugiej wojny światowej. Tam nie było ani kanapy, ani czekolady, ani ciepła.

Pan Władysław urodził się w 1930 r. w Nowym Targu. W 1942 r. gestapo (nazistowska policja) wezwało jego ojca. Miał wziąć ze sobą dwóch synów. Jednym z nich był pan Władysław. - Kazano nam umyć się i starannie ubrać - mówi. Chłopców obejrzano i odprawiono do domu. Po dwóch tygodniach wezwano ponownie. Tym razem do domu odesłano tylko ojca. Chłopcy musieli zostać. Zrobiono im zdjęcia, ściągnięto odciski palców i... zaprowadzono do więzienia. - Jego widok przeraził mnie okropnie. Warunki były potworne. Starszych więźniów bito, zakuwano w kajdany, mocowano kule u nóg. Wyżywienie to zaledwie kawa, suchy, gliniasty chleb, a na obiad wodnista zupa - wspomina. Razem z nim trafiło tu 35 dzieci. Siedzieli w kilkuosobowych celach.

- Pytaliście, dlaczego was zamknęli?
- A skąd! Dzisiaj to bym pytał. Ale wtedy. Człowiek się wszystkiego bał.
- Co tam robiliście całe dnie?
- Płakaliśmy, tylko płakaliśmy.
Jedyną "odskocznią" było wchodzenie na kraty i słuchanie muzyki z pobliskiego kina w kościele żydowskim. Do tego co niedzielę chodzili do więziennej kaplicy na msze i śpiewali... "Kiedy ranne wstają zorze".

Co bardziej zdesperowane dzieci kazały łamać sobie ręce albo zażywały proszki przesyłane w paczkach od rodziców. Wszystko, aby trafić do szpitala. Tak minął miesiąc w więzieniu w Nowym Targu.
Po tym okresie dzieci przewieziono do więzienia w Krakowie. - Na jego widok pomyśleliśmy: "Koniec z nami" - mówi. Wszystkich ogolono na łyso. Tu cela była większa niż w Nowym Targu. Reszta się nie zmieniła. Musieli spać na podłodze. Dano im tylko koce. - Zajmowałem celę na parterze obok sali przesłuchań. Ciągle dochodziły mnie głosy bicia i znęcania się nad więźniami. Nie mogłem spać. Byłem coraz słabszy - opowiada.

Codziennie organizowano spacery. 15 minut chodzili starsi, 15 dzieci, 15 Żydzi. - Tym ostatnim nie popuszczali strażnicy - mówi pan Władysław i ustawia się pod ścianą swojego pokoju, opiera o nią ręce, a później pochyla plecy w stronę podłogi. - Tak ustawiali jednego z Żydów, a pozostałym kazali na niego skakać. Jak ktoś odmówił, był bity i kopany. To była dla Niemców zabawa. Żydzi mówili: "dlaczego nas bijecie? Zabijcie nas lepiej" - opisuje. Tak minął drugi miesiąc.

Dalej dzieci przewieziono do Warszawy. Do więzienia kobiecego. Tak minął trzeci miesiąc. Kolejny przystanek to Łódź i więzienie w dzielnicy Radogoszcz. Najpierw umieszczono dzieci w piwnicy. Była tam rozbieralnia przed wejściem do łaźni. - Budzę się w nocy, a obok mnie pełno wody. To pozostałe dzieci załatwiały się w rozbieralni.

To ja i tak zrobiłem. Dlaczego? Bo nie było gdzie. Rano przyszedł jakiś człowiek, patrzy na nas i pyta, kto to zrobił. A to sprawka nas wszystkich. Nie było jednego winnego. I tak zbił wszystkie dzieci pasem wielkim jak do konia. Później sprowadzono dwóch więźniów do wycierania tego. Byli nadzy i cali sini od pobicia. A nas wykąpano i zaprowadzono do cel - opowiada. Obok siedzieli starsi więźniowie. - Jak schodzili w dół na jedzenie to ich lali. Jak wracali do góry, też ich lali. Niektórzy w ogóle zrezygnowali z posiłków - mówi. Tak minął czwarty miesiąc.
W końcu zawieziono ich do obozu dla dzieci przy ul. Przemysłowej w Łodzi. Po przybyciu ubrano w siwe ciuchy, czapki i drewniaki na nogi. Tak chodzili latem i zimą. Panu Władysławowi przydzielono numer 764. Takich jak on było jeszcze przynajmniej kilka tysięcy. Oddzielnie żyły dziewczyny. Wraz z nimi ok. 300 dzieci w wieku 5-6 lat. Chłopcy mieszkali w barakach długich na kilkadziesiąt metrów. Każdy miał łóżko i koc. - Było strasznie zimo - wspomina.

Dni wypełniało im osiem godzin pracy. Zaczynali od 7.00. - Wykonywaliśmy rzeczy z wikliny, wyplataliśmy kapcie ze słomy, prostowaliśmy igły do maszyn tkackich, a także zajmowaliśmy się odnawianiem plecaków i ładowaniem naboi karabinowych - wymienia.

Co jedli? Na śniadania i kolacje była kromka chleba i pół litra gorzkiej kawy. Na obiad ziemniaki, liście z czerwonych buraków i brukiew z margaryną. A na Boże Narodzenie na kolację dostali... porcję kaszy manny z mlekiem. - Często jako dodatkowe danie jedliśmy fusy z kawy z cukrem. Dodatkowo zatrudniano nas przy sortowaniu kapusty lub brukwi w magazynach kuchennych i wtedy spożywaliśmy odpadki na surowo. Czasami dostawaliśmy miski do umycia po strażnikach i mogliśmy wylizać z nich resztki jedzenia - opowiada.

- Rozmawialiście pomiędzy sobą? - pytam.
- Tylko o paczce - odpowiada.

Ta "paczka" to przesyłka od rodziców. Zazwyczaj z jedzeniem. Często zdarzały się ich kradzieże. Albo częściowe wyjadanie zawartości. Pan Władysław przyznaje się do jednego z takich występków. - Raz miałem nocną wartę. Tak siedzę, siedzę, a wiedziałem, że taki jeden dostał paczkę. Tam był słoik marmolady. Wziąłem troszkę na palec. Słodkie. A ja tego nie miałem.

Zacząłem lizać. Patrzę, a tu marmolada się kończy. Nalałem do niej wody i przewróciłem słoik. Całą noc myślałem, że dostanę lanie. Ale chłopak zobaczył słoik i mówi: "o kurde, wylało mi się". Odetchnąłem z ulgą - opowiada. Innym razem w czasie pracy ktoś podrzucił mu krzywe igły, a zabrał proste. - On dostał kawałek chleba za to, że zrobił więcej prostych igieł, a ja lanie - mówi.

- Często was bili?
- Często.
- Za co?
- Za byle co, np. ktoś źle maszerował, źle się obrócił, powiedział coś nie tak, coś zabrał.
A jak ktoś przeskrobał coś większego, np. próbował ucieczki, to na rękawie i nogawce malowano mu czerwoną linię. Za kolejny występek domalowywano następne. - Tych to bili niesamowicie - wzdryga się.

W obozie codziennie umierało po kilkanaście osób. - Było tak źle, że każdy z nas chciał zginąć. Jak były naloty samolotów, to my się śmialiśmy, cieszyliśmy, skakaliśmy, a strażnicy uciekali - mówi. Sporo osób chorowało, np. na tyfus. Zachorował i pan Władysław. Leżał nawet w szpitalu. Tak minął mu rok i osiem miesięcy. Wtedy przyszedł do niego strażnik i powiedział: "Numer 764, na wolność". Przez kilka dni załatwiał formalności. Wyszedł 5 stycznia 1945 r. - Na drogę otrzymaliśmy po pół bochenka chleba i po trzy dokumenty stwierdzające pobyt w obozie. Chleb zjadłem już w drodze do stacji PKP. Ludzie po drodze dawali nam pieniądze i jedzenie - mówi.

Znów siedzimy w dużym pokoju. Z kanapą, czekoladą i ciepłem. - Tego się nie naprawi. To się ciągle odzywa. Pamięć o tych czasach pozostanie ze mną aż do śmierci - kończy naszą rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska