Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Wroński: Śpiewak ze mnie żaden

Paweł Tracz 95 722 69 37 [email protected]
fot. Kazimierz Ligocki
- W połowie lat 80. byłem bliski zakończenia kariery - przyznaje dwukrotny mistrz olimpijski Andrzej Wroński. 45-letni były zawodnik opowiada także, co robi po zakończeniu kariery i jak widzi przyszłość dyscypliny.

ANDRZEJ WROŃSKI

ANDRZEJ WROŃSKI

Ma 45 lat. Żona Ewa, córka Magdalena (21 lat) i syn Artur (17). Urodził się w Kartuzach, ale młodość spędził w Żukowie. Zapaśnik, król "klasycznej setki", dwukrotny mistrz olimpijski z Seulu (1988) i Atlanty (1996). Wychowanek Moreny Żukowo, następnie zawodnik Legii Warszawa i Gryfu Chełm. Wielokrotny mistrz Polski, Europy i świata. Sportowiec roku w plebiscycie Przeglądu Sportowego w 1994 r. Odznaczony m.in. Krzyżem Kawalerskim, Oficerskim i Komandorskim. W środę jako pierwszy Polak został nominowany do zapaśniczej Galerii Sław.

- Kibice kojarzą pana jako znakomitego zawodnika, a tymczasem w Kostrzynie był pan głównym arbitrem mistrzostw Polski kadetów. Świadomy wybór?
- Sędziowaniem zająłem się po zakończeniu kariery w 2000 roku. Na razie mam drugą klasę międzynarodową, która uprawnia mnie do nadzorowania takich imprez w Polsce. Niestety, nie mogę jeszcze sędziować na przykład mistrzostw świata, ale w najbliższym czasie zamierzam podnieść kwalifikacje.

- Czyli nie zerwał pan definitywnie z zapasami?
- Taką decyzję podjąłem z łatwością. W trakcie kariery byłem zawodowym żołnierzem. Po jej zakończeniu walczyłem jeszcze przez siedem lat w reprezentacji wojska. Dwa lata temu wyprowadziłem się z Warszawy i wróciłem na Kaszuby, gdzie w rodzinnym Żukowie reaktywowałem sekcję zapaśniczą. Z dnia na dzień nie potrafiłem zrezygnować z czegoś, czemu poświęciłem większość życia.

- Kilkanaście lat temu ukończył pan studium trenerskie IKF w Gorzowie. Ma pan jeszcze jakieś związki z naszą uczelnią?
- Jako absolwent jestem zapraszany przy okazji różnych rocznic. Utrzymuję też kontakt z wykładowcami i kolegami, z którymi studiowałem. Natłok zajęć nie pozwala mi na bardziej zażyłe stosunki, ale od czasu do czasu się odzywam (śmiech). Współpracuję też z narodową kadrą, więc czasami przyjeżdżam do Gorzowa na konsultacje.

- Pana pokolenie kojarzone jest z największymi sukcesami polskich zapasów. Dlaczego od wielu lat nie mamy godnych następców?
- Nie da się ukryć, że po wielkich występach na igrzyskach olimpijskich w latach 90., przyszły chude lata. W Pekinie zdobyliśmy tylko jeden krążek, choć pierwszy w historii kobiecych zapasów. Mamy utalentowaną młodzież, więc wierzę, że wkrótce Polacy znów zdominują maty.

- Jakie są źródła kryzysu?
- Podczas przejścia do grona seniorów, gdzieś ci chłopcy się gubią, często nie kontynuują treningów. Mamy takie czasy, a nie inne. Urząd Kultury Fizycznej zmienił zasady przyznawania stypendiów i teraz godziwe pieniądze dostaje już tylko wyselekcjonowana, wąska grupa. Dlatego ci mniej zdolni kończą kariery.

- Gdyby podobnie było, gdy pan zaczynał, to o złocie w Seulu nie byłoby mowy...
- Zgadza się. Przez kilka lat nie miałem sukcesów na międzynarodowych arenach, więc gdyby nie zaufanie, którym obdarzył mnie ówczesny trener kadry, nie byłoby żadnego medalu. W połowie lat 80. byłem bliski zakończenia kariery. Pierwszy poważny sukces odnotowałem dopiero w 1987 roku. W memoriale Władysława Pytlasińskiego wygrałem z mistrzem olimpijskim i uwierzyłem w siebie. Czasami warto dłużej poczekać niż skreślać młodego człowieka już na starcie.

- Co jeszcze stoi na przeszkodzie?
- Dziś młodzież ma dużo więcej perspektyw niż jeszcze 30 lat temu. Gdy zaczynałem uprawiać zapasy, największą nagrodą był zagraniczny wyjazd. Moje pokolenie miało ograniczone możliwości podróżowania, nie wspominając już o dostaniu paszportu. Jedną z nielicznych szans wyjazdu na Zachód był sport lub kultura. Śpiewak operowy ze mnie żaden, więc zostałem zapaśnikiem (śmiech).

- W pana ślady idzie syn, który może pochwalić się drugim miejscem w Pucharze Polski. To jego wybór czy pańska wola?
- Żartuję, że wśród kadetów Artur jest kadrowiczem o najdłuższym stażu. Już jako dwuletni szkrab zaliczył ze mną pierwszy obóz reprezentacji seniorów. Potem w podstawówce, gdy miał wolne, też często go zabierałem ze sobą. Od najmłodszych lat mógł czerpać z najlepszych: Włodka Zawadzkiego czy Ryśka Wolnego. Syn przyznaje, że ten klimat zaraził go do uprawiania dyscypliny.

- Czyli o Wrońskim świat jeszcze usłyszy?
- Ma ku temu podstawy. Wprawdzie nie trenuje z takim zaangażowaniem, jakbym sobie tego życzył, ale nie chcę wywierać na nim presji, bo mogłoby to przynieść odwrotne skutki. Mogę jedynie sugerować trenerowi, co jeszcze warto poprawić.

- W Lubuskiem mamy trzy kluby: w Kostrzynie, Żarach i Trzcielu. Jak wypadają one na tle pozostałych?
- Wygląda to bardzo optymistycznie, zwłaszcza w kategoriach młodzieżowych. Widać to na każdych mistrzowskich imprezach, bo właśnie tam wybijają się Lubuszanie. Zdolnych zawodników u was nie brakuje, więc może wkrótce doczekacie się kogoś na miarę Moniki Michalik, waszej olimpijki.

- Doznaje pan jeszcze od kibiców dowodów sympatii?
- Od czasów Sydney, czyli mojego ostatniego występu na igrzyskach olimpijskich w 2000 roku, popularność drastycznie spadła. Z tłumu wyróżniam się już tylko sylwetką (Wroński mierzy prawie dwa metry - dop. red.). Starsi ludzie, którzy interesują się sportem, wciąż mnie kojarzą, ale młodzież już rzadziej. Ale cieszę się, że jestem rozpoznawalny nie tylko w zapaśniczym środowisku.

- Dziękuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska