Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Edward Czernik: - W Zielonej Górze zawsze wszyscy szli na Czernika

Szymon Kozica 68 324 88 63 [email protected]
Edward Czernik
Edward Czernik fot. Szymon Kozica
Niedawno pojechałem na zawody rangi wojewódzkiej. To była rozpacz. Przecież jak ja skakałem... Boże drogi... Tyle ludzi... Szli za mną, jakby do kościoła... - wspomina Edward Czernik, legendarny skoczek wzwyż.

- To prawda, że potrafił pan stopą dotknąć obręczy kosza?
- Wzbudzałem tym sensację nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Obręcz jest zawieszona na wysokości 3,05 metra, wiec to nie było takie proste. Miałem jedno z najlepszych na świecie odbić, ale nie byłem wysoki. Większość zawodników mierzyła 1,86-1,90, a ja tylko 1,80 i musiałem nadrabiać skocznością. Zresztą nie tylko tym ćwiczeniem wzbudzałem sensację, wskakiwałem też na poprzeczkę bramki piłkarskiej.

- Trener Walerego Brumela powiedział kiedyś, że ma pan najlepsze na świecie odbicie, ale nie potrafi skakać. To chyba krzywdząca opinia.
- Nie. Trenowaliśmy w bardzo prymitywnych warunkach, w hali przy ulicy Moniuszki w Zielonej Górze, gdzie nie było zeskoku, tylko porozrzucane gąbki. Jak skakaliśmy stylem przerzutowym, to lądowaliśmy na ścianie i trzeba było się od niej odbić nogą, żeby spaść na te gąbki. Przez to odpychanie popełniałem taki błąd, że podczas rekordowych prób na 2,20 czy 2,25 odwodziłem głowę, prostowałem nogę i strącałem poprzeczkę. Nawet dziś, leżąc w łóżku, myślałem, dlaczego nikt mi nie podpowiedział, że trzeba głowę i rękę opuścić... Wtedy byłbym naprawdę najlepszy.

- Lepszy od Brumela?
- No, myśmy walczyli. I był taki moment, że mogłem z nim wygrać. Na międzynarodowych mistrzostwach Stanów Zjednoczonych startowaliśmy w Madison Square Garden w Nowym Jorku i stoczyliśmy pasjonującą walkę. Ja skoczyłem 2,18, a on dopiero w trzeciej próbie wyrzeźbił 2,21. Poprzeczka drgała cały czas, a on stał, za głowę się złapał i patrzył, czy spadnie, czy nie. W związku z tym cały świat, prasa, dziennikarze przed igrzyskami w Tokio pisali: "Czernik na tropie Brumela", "Czernik polskim Brumelem". Było to przyjemne.

- À propos prymitywnych warunków, trener Grzegorz Kurkiewicz opowiadał kiedyś, jak w Żarach tyczkarze zaczynali rozbieg na korytarzu, a potem musieli skręcić, żeby wbiec do sali i oddać skok.
- Może to powodowało, że ludzie byli waleczni. Nikt nie patrzył na gratyfikacje finansowe, których zresztą wtedy nie było, tylko wszyscy koncentrowali się na wyniku sportowym.

- Tak, jak pan.
- Charakter, usposobienie do bycia kimś miałem w sobie. Walczyłem, ponieważ ubódł mnie artykuł w "Sztandarze Młodych". Uczestniczyłem w pierwszym obozie juniorów w Wałczu, gdzie pobiłem rekord Polski. I jeden z redaktorów, który nie znał się na sporcie, napisał, że mały, gruby zawodnik z Zielonej Góry skoczył 1,91, ale nie ma żadnych perspektyw. Ja się uparłem, że pokażę temu człowiekowi, że mogę wysoko skakać. Najpierw założyłem sobie, żeby być najlepszy w Polsce, później w Europie i liczyć się na świecie. Było to przyjemne, bo gdy pojechało się na jakieś zawody, wszyscy wiedzieli, kto to jest Edward Czernik.

- Z opowieści wiem, że w Zielonej Górze kibice chodzili na Czernika.
- Na stadionie, na tym wirażu, gdzie teraz pan Kurkiewicz szkoli tyczkarzy, była skocznia wzwyż. Na każde zawody, czy to rangi krajowej, czy wojewódzkiej, przychodziło około trzy tysiące ludzi. Zawsze wszyscy szli na Czernika.
- Często wspomina o tym trener Jerzy Walczak.
- Wie pan, jak było przyjemnie, kiedy dzieci narwały polnych kwiatów - tych prostych polnych kwiatów - i wręczały? Łza się w oku kręciła... Były takie momenty w życiu, że robiłem wielką przyjemność narodowi polskiemu. Na mistrzostwach Stanów Zjednoczonych stoczyłem wspomnianą walkę z Brumelem. Na trybunach 20 tysięcy ludzi i jeden kibic przeskakuje te rzędy ławek, dopada do mnie i mówi: "Chłopie, coś ty narobił? Coś ty narobił?". Ja na to: "Co? Rekord Polski ustanowiłem. Przegrałem tylko z rekordzistą świata". A on: "Nie, nie o to chodzi! Ja byłem pilotem, walczyłem o Anglię. Los rzucił mnie na obczyznę. Mam syna i cały czas mu mówię, że jest Polakiem. A on odpowiada, że nie, że pół Amerykaninem, pół Polakiem. A kiedy ty tak pięknie zacząłeś skakać, kiedy te 20 tysięcy ludzi biło brawa, w pewnej chwili syn ucałował mnie i powiedział: Tatusiu, jestem dumny, że jestem Polakiem". W takim momencie każdemu łezka się w oku zakręci, bo to na obczyźnie. Ci ludzie tam żyją, ale wciąż myślą o ojczyźnie. A my byliśmy ambasadorami Polski. W kraju wybory, a nas wypuszczono pięciu na zawody do Hiszpanii.

- Myśli pan jeszcze o przegranych igrzyskach w Tokio, z których wrócił pan bez medalu?
- Cały czas, cały czas. I chyba do końca życia będę myślał, bo to mój błąd i trenera. Jedna rzecz to mała wiedza szkoleniowca, który w tym czasie nie był przygotowany do prowadzenia zawodnika na tak wysokim poziomie. Przed samymi igrzyskami ja otwierałem stadion w Kostrzynie, gdzie przyjechało 15 tysięcy ludzi. Skoczyłem 2,16. To było o godzinie 16.00. A tego samego dnia o 10.00 skakałem w Świebodzinie, na otwarciu spartakiady. Zawodnik klasy światowej nie ma prawa tak robić, a mnie pchano wszędzie. Następnego dnia otwarcie hali w Żarach. W prymitywnych warunkach skoczyłem 2,10. Tego się nie robi przed igrzyskami olimpijskimi, gdzie cały świat typuje mnie do złotego medalu. Nawet przewodniczący Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego mówił: "Edward, jesteś w stanie wygrać z Brumelem". A Brumel był wtedy najlepszym sportowcem świata - nie lekkoatletą, tylko sportowcem - przez trzy sezony. Ale takie jest życie. Ja z tym się nigdy nie pogodzę. Trudno, wezmę to do grobu.

- A co pognało pana do Zjednoczonych Emiratów Arabskich?
- Jako trener kadry seniorów byłem na igrzyskach w Moskwie, gdzie Jacek Wszoła, Jacek Trzepizur skakali. Później zrezygnowałem i przejąłem juniorów. Wziąłem do swojej grupy Artura Partykę, Jarosława Kotewicza i pojechałem na pierwsze mistrzostwa świata do Aten. Tam Arabowie zobaczyli, że mam takich młodych, wysokich chłopaków i zaproponowali mi kontrakt. Ja nie wiedziałem, gdzie są te Emiraty, szukałem na mapie... Ale żona mówi: "Odważ się i jedź. Najpierw ty zobacz, a potem nas ściągniesz". Bo to był kontrakt rodzinny, nie jakaś ucieczka czy robota na czarno. Odważyłem się, przyjeżdżam, a tam tylko kamele i pustynia, kurdę, a jak stadiony, to piłkarskie... Ale zacząłem solidnie pracować, wyszkoliłem lekkoatletów, z Arabami byłem na igrzyskach w Seulu i w Barcelonie. Stworzyłem im system rozgrywek. Byłem taką alfą i omegą od skoku wzwyż, a nawet ekspertem w zakresie budowy stadionów lekkoatletycznych. I tak 22 lata. Co roku mówiłem, że już zjeżdżam do Polski, ale zostawałem. A szanowano mnie tam bardzo, bardzo. Jakby pan wylądował w Dubaju i zapytał o coacha Edwarda, to od razu by usłyszał: "A, to jest coach. To był człowiek". Tak los rzucił, bo tu jakoś nie doceniano nas - olimpijczyków. Żadnych nagród nie było, nawet za finałowe miejsce, tylko: "Towarzyszu, dobrze, chcielibyśmy jeszcze lepiej" i poklepanie.

- To dlaczego pan wrócił?
- Ja już mam swój wiek. Powiedziałem: "Nie chcę tu u was umrzeć, tylko wrócić do Polski i jeszcze trochę pożyć". Ale nie chcieli mnie zwolnić. Kazali przywieźć kogoś takiego, jak ja. Ale przecież nie ma dwóch Czerników!

- I jak pan wybrnął?
- Ściągnąłem Bułgarów na moje miejsce, ale Arabowie nie byli zadowoleni. Poprosiłem, żeby dali im troszeczkę więcej czasu, bo już po pół roku chcieli ich zwolnić. I na mistrzostwach świata juniorów w Bydgoszczy widziałem, że przyjechał jeden z tych Bułgarów i przywiózł zawodnika, który awansował do finału.

- Wylądował pan w Górzycy. Jak tu się pracuje?
- Wójt pomaga, ale gmina nie ma tylu środków. A ostatnio Zielona Góra zabrała zeskok. I teraz jestem trenerem skoku wzwyż, ale nie mam zeskoku. Nie wiem, co będę robił. W każdym razie nie chcę spocząć na laurach. Myślałem, że trafię na taki klimat, że będą mi pomagali. Chciałem stworzyć takie centrum skoku wzwyż w Górzycy. Ale jak się nie ma podstawowego sprzętu... A mnie nie stać na zakup zeskoku za 38 tysięcy.

- Czyli lekki szok. Kiedyś chodziło się na Czernika, a dziś nie ma na kogo.
- Pojechałem na zawody rangi wojewódzkiej. To była rozpacz. Przecież jak ja skakałem... Boże drogi... Tyle ludzi... Szli za mną, jakby do kościoła... Wiadomo, czasy się zmieniają, ale wydaje mi się, że działacze i trenerzy poszli na łatwiznę. Nie potrafią wytworzyć atmosfery, a to się robi poprzez wynik sportowy. A teraz każdy mówi: "Jak mi dasz tyle, to przyjadę, a jak nie, to nie". Żenujące. Jak robiłem nabór w gminie, to sam finansowałem puchary, koszulki. Drobne rzeczy, żeby zachęcić tę młodzież. I mam już 20 osób. Ale czy to się utrzyma, nie wiem. Bo przecież coś trzeba mieć, jakiś sprzęt. Jeszcze będę walczył parę razy, a jak się nie uda, to spokojnie się zajmę wędkowaniem.

- Dziękuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska