Historia brzmi jak ponury żart, ale jest prawdziwa. Rodzice naprawdę pomagają własnym dzieciom przejść przez wysoki płot, a potem wrócić z powrotem. Potwierdza to woźna zamkniętego przedszkola Anna Klamrowska, potwierdza Jerzy Trelakowski, który mieszka nieopodal i pani Elżbieta, którą spotkaliśmy tu wczoraj z synkiem. - Sama to robiłam. Nasze dzieci naprawdę nie mają się gdzie bawić, a plac przy przedszkolu jest zamknięty dla obcych. Więc sobie jakoś radzimy - powiedziała.
Pomiędzy ulicami: Łużycką, Sikorskiego i Łazienki maluchy naprawdę nie mają się gdzie bawić. - Do wyboru mają zniszczony trzepak, ławkę z petami i butelkami po winie albo chuliganienie - mówiła nam wczoraj pani Alicja (nazwisko do wiadomości redakcji). Też jest młodą mamą, więc postanowiła działać.
Napisała do ,,wszystkich świętych'' pismo z prośbą o plac. ,,Dzieci, których jest tu sporo, nie mają kompletnie miejsca do zabawy, gdzie byłyby bezpieczne. Większe dzieci grają w piłkę na ulicy, a na plac zabaw znajdujący się na terenie przedszkola wchodzą przez ogrodzenie. Wyrządzenie sobie krzywdy przez któreś z dzieci jest dosłownie kwestią czasu. Umieszczenie placu zabaw na moim osiedlu miałoby ogromny wpływ na rozwój psychiczny i fizyczny mojego i innych maluchów'' - czytamy w piśmie.
Co na to władze miasta? Czy jest szansa na plac? Czytaj w środowym wydaniu ,,GL''
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?