Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak żyje się po drugiej stronie Odry?

Redakcja
Tak blisko, a tak daleko. Z mojego balkonu widać kombinat EkoStahl. Dalej to już Odra, a za nią Polska. Niestety, żeby tam się dostać, muszę jechać prawie 30 km do mostu we Frankfurcie. Planowana odbudowa przeprawy w Eisenhuettenstadt chyba nigdy nie dojdzie do skutku.
Tak blisko, a tak daleko. Z mojego balkonu widać kombinat EkoStahl. Dalej to już Odra, a za nią Polska. Niestety, żeby tam się dostać, muszę jechać prawie 30 km do mostu we Frankfurcie. Planowana odbudowa przeprawy w Eisenhuettenstadt chyba nigdy nie dojdzie do skutku. fot. Archiwum autora
O tym opowiada nasz dziennikarz, Wojciech Obremski.

-Tłuste jedzenie, męczący niemiecki porządek, wokół średnia wieku 70 i ta betonowa dżungla... Jak mam tutaj wytrzymać? - myślałem, kiedy opuszczałem moje rodzinne strony, by zamieszkać w niemieckim Eisenhuettenstadt. Z czasem okazało się, że życie w postenerdowskim mieście ma swoje zalety.

- Panie, dobrze, że pana widzę. Jechałem sobie ostatnio na zakupy do Polski, do Zielonej Góry. I tuż przed miastem zobaczyłem pewien dziwny znak. Takie czarne zęby na białym tle - zaczepił mnie na klatce mój sąsiad. - Czy to znaczy, że w tym mieście gryzą? Co wy za tablice macie? - pytał przerażony. Długo trwało, zanim pojąłem, o co chodzi Niemcowi z parteru. Kurcze, jakie zęby? Miał na myśli znak informujący o tym, iż wjeżdża się na teren zabudowany. A "czarne zęby" to po prostu namalowane na tablicy budynki.

- Uff!- odetchnął z ulgą sąsiad. - Dobrze, że pan tu mieszka. Rozumiem, że jeśli chodzi o sprawy polskie, mogę na pana liczyć?

- Natuerlich - odpowiedziałem.

Z Bydgoszczy za Odrę

Zanim awansowałem na eksperta w dziedzinie "spraw polskich", sam musiałem sobie przyswoić obyczaje naszych sąsiadów. Trwa do dziś, bo nadal wiele rzeczy za Odrą mnie zaskakuje. Do Eisenhuettenstadt przyjechałem z moją obecną żoną jakieś dwa lata temu. Oboje pochodzimy z Bydgoszczy, gdzie się poznaliśmy. Alina jest lekarzem i od zawsze chciała leczyć w Niemczech. Cóż, kobiecy. Postanowiliśmy więc znaleźć szpital, który byłby najbliżej naszych rodzinnych stron. Padło na Eisenhuettenstadt, które od Bydgoszczy dzieli "zaledwie" 320 km. Mnie z kolei udało się "zahaczyć" po drugiej stronie Odry, w słubickim oddziale "Gazety Lubuskiej". Dojeżdżam tu codziennie, ale teraz, kiedy z granicy zniknęły kolejki, droga ta zajmuje raptem pół godziny.

Hura dla polskiej telewizji!

Na początek ulga. W Niemczech możemy odbierać polską telewizję. Były trzy kanały, ale po walce z kablem antenowym. Niedawno jednak miejscowa kablówka odcięła całkowicie polskie programy. Dopiero w takich sytuacjach człowiek zdaje sobie sprawę, co traci. Na szczęście skombinowałem prowizoryczną antenę pokojową, dzięki której Wiadomości oraz braci Mroczków mogę oglądać. Kiedy już się naoglądam, wybieram się do centrum handlowego. I tu zaczynają się schody. Tutejsze sklepy są czynne tylko do 20.00, (według Niemców jest to "aż"), toteż bywa tak, że nie zawsze zdążę przed ich zamknięciem. Wtedy albo idę spać głodny, albo lecę na stację benzynową, płacąc 7 euro za kanapkę. Nie mówiąc już o niedzieli, kiedy sklepy są nieczynne cały dzień. Wtedy zostaje Mc Donald's albo... wyprawa do Słubic. Wybieram oczywiście to drugie. Należę do wszystkożerców, ale nijak nie mogę przełknąć tłustych, bawarskich wędlin i dmuchanych bułek. Owoce, mięso i nabiał kupuję tylko po polskiej stronie. Są tylko trzy rzeczy, które możemy Niemcom pozazdrościć. Czekolada, sery i oczywiście piwo.

Miasto jak wymarłe

Kiedy znajomi z Polski pytają mnie o rozrywki w Eisenhuettenstadt, długo się zastanawiam. - Słuchaj, jest dopiero 19.00, dlaczego we wszystkich oknach jest ciemno? Śpią czy się wynieśli? - spytał mnie kiedyś kolega. Odpowiedziałem mu, że oba jego przypuszczenia są prawdziwe. Przed zjednoczeniem Niemiec Eisenhuettenstadt było enerdowskim, robotniczym miastem, którym szczycił się Honecker. Coś jak nasza Nowa Huta. Po upadku muru berlińskiego liczba spadła o połowę. Niedawno zaczęto nawet wyburzać niezamieszkałe bloki. Znikają całe osiedla. Średnia wieku tych, co zostali, to jakaś siedemdziesiątka. Nic dziwnego, że po 19.00 miasto spowija głucha cisza. Czy to w niedzielę, czy w dzień powszedni.

Jednak i w tej betonowej dżungli potrafią się bawić. Chociażby coroczne święto miasta, które trwa cały sierpniowy weekend. Zawsze wracam obładowany różnymi gadżetami, które udało mi się wygrać na loteriach fantowych. (Ostatnio był to pendrive!)

Dni Polaka to podstawa!

Ktoś pomyśli, że w przygranicznym mieście Polacy stoją na każdym rogu. I tu się pomyli. Nasi rodacy przyjeżdżają tylko wtedy, kiedy dostaną cynk, że w jakiejś drogerii czy supermarkecie są promocje. Podjeżdżają wtedy pod Aldi'ego wielkie furgonetki, do których całe rodziny pakują proszki do prania, słodycze i alkohole. Doszło już do tego, że w marketach widnieją napisy po polsku, informujące, że jednorazowo można kupić np. jedno opakowanie proszku.

Wielu Polaków mieszka tutaj na stałe. Są to głównie robotnicy z kombinatu EkoStahl albo lekarze. Raz na jakiś czas organizują oni sobie Dzień Polaka. Każdy z uczestników spotkania przynosi jakiś polski specjał - króluje bigos i schabowe. Potem przychodzi pora na rodzime szlagiery. Ostatnim razem świętowaliśmy w domu polskiego chirurga, przy okazji pamiętnego meczu Polska - Niemcy, podczas Mistrzostw Europy w piłce nożnej. Zasłonę na oknie zastąpiła ogromna, polska flaga. Obawialiśmy się trochę, jak zareagują na to niemieccy kibice przechodzący ulicą. Ekscesów nie było. Pewnie dlatego, że wygrali.

A może na grzyby?

Kiedy nie ma co robić w weekend, zawsze można pójść do muzeum DDR-u, gdzie do dyspozycji zwiedzających jest m.in. naturalnej wielkości mieszkanie czy klasa szkolna z czasów Honeckera. Z kolei jesienią całe wolne dni spędzam w lesie niedaleko naszego domu. Dlaczego? Ano, dlatego, że niemieckie lasy to raj dla grzybiarzy. Nasi sąsiedzi uwielbiają runo leśne, te kupowane na bazarach w Słubicach. Toteż idąc na grzyby dosłownie potykam się o kanie, podgrzybki czy prawdziwki (konkretnych miejsc oczywiście nie zdradzę). Podczas takich wypraw często zapominam o niemieckim przepisie, według którego jednorazowo można wynieść z lasu kilogram grzybów na głowę. Ale poza tym nie obawiam się niemieckich urzędników, z którymi wbrew pozorom można się dogadać, a obcokrajowców (przynajmniej Polaków) traktują wręcz po przyjacielsku.

Przyjaźń z warsztatu

Zresztą nie tylko oni. Kiedyś na jednym z ruchliwych skrzyżowań moje niemłode już auto odmówiło posłuszeństwa. Po kilkunastu próbach przywrócenia go do życia, trzasnąłem wściekle drzwiami i zacząłem rozglądać się za pomocą. - Kto wie, może wystarczy popchnąć? - zastanawiałem się. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem okazały salon samochodowy. Nie, nie chodziło mi o kupno nowej fury, po prostu sądziłem, że ktoś mi pomoże. Nie zawiodłem się. Kiedy dwóm eleganckim sprzedawcom wyjaśniłem o co chodzi, podkasali swoje białe rękawy i podbiegli do mojej maszyny. Panowie przepchali auto na zaplecze salonu, gdzie, jak się okazało, znajdował się także warsztat. Popukali, pogrzebali - po trzech minutach silnik zamruczał, aż miło. Niestety, radość szybko pomieszała się ze strachem, bo w kieszeni miałem zaledwie 25 zł. Jednak ku mojemu zdziwieniu, żaden ze sprzedawców - mechaników nie chciał ani grosza! - Cieszymy się, że chociaż w ten sposób przyczyniliśmy się do przyjaźni polsko - niemieckiej! - powiedzieli wesoło.

Po tym przypomniałem sobie, że wciąż jeszcze nie jestem w Eisenhuettenstadt zameldowany. Jeszcze tego samego dnia pobiegłem do Urzędu Miasta.

A co!

Wojciech Obremski
0 95 758 07 61
[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska