Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kopalnia Polkowice-Sieroszowice. Praca pod ziemią przypomina loty w kosmos

Dariusz Chajewski 68 324 88 79 [email protected]
Tutaj naprawdę trzeba mieć oczy dookoła głowy - przekonuje Robert Lignar, zastępca sztygara oddziału G 53.
Tutaj naprawdę trzeba mieć oczy dookoła głowy - przekonuje Robert Lignar, zastępca sztygara oddziału G 53. Mariusz Kapała
Ponad tysiąc metrów skały nad głową... To robi wrażenie. Jednak, jak żartują górnicy, gdy płyniesz, obojętne jest, czy pod tobą jest pięć metrów wody, czy pięćset. Zabić może skała o grubości kilku metrów.

Godz. 8.00, szyb św. Jakuba kopalni Polkowice-Sieroszowice. Wszystko zaczyna się od instruktażu dotyczącego aparatu uciecz¬kowego... Czy tego spodziewamy się po pierwszej wizycie w kopalni? Nie, nasze wyobrażenia o pracy górnika pochodzą jeszcze z Elementarza Falskiego, gdzie fedrował górnik z jakimś świdrem w dłoniach, z lat 70. minionego wieku oraz kultu górniczego trudu epoki Gierka. I jest jeszcze Alojzy Piątek, który przetrwał zasypany w kopalni prawie tydzień...

Jak lot w kosmos

- Na dole panują warunki naprawdę ekstremalne i na wypadek problemów musimy mieć szansę odciąć się od otoczenia, aby albo uciekać, albo czekać na pomoc - Dariusz Dudziak, kierownik jednego z działów robót górniczych pokazuje rzeczony aparat ucieczkowy. Ten niepozorny kuferek pozwala oddychać mieszanką tlenową wytworzoną w zasobniku. Przez godzinę. Na dole trzeba mieć go w zasięgu ręki. Na każdym kroku ktoś stara się przekonać nas, że wybieramy się do innego świata. Nawet ubrania robocze są specjalnie testowane. Niby zwykłe flanelowe koszule, drelichowe spodnie, gumowe buty... Ale nie mogą „elektryzować”.

- Tak, wiem, że to zabrzmi nieco dziwnie, ale działanie w górnictwie przypomina nieco loty kosmiczne - i w ustach Dudziaka nie brzmi to wcale jak żart. W obu przypadkach człowiek znajduje się w sytuacji, że każdy, nawet najdrobniejszy błąd może kosztować życie. W obu każda czynność opisana jest w tysiącach procedur, przepisów, przy jednoczesnej świadomości, że natury nie da się opisać liczbami i przepisami. Tak chętnie powtarzana maksyma, że nasza dokumentacja to opisanie pomysłu na eksploatację złoża - planową, gospodarną i bezpieczną, z naciskiem na ten ostatni element, tutaj nie brzmi jak komunał z minionej epoki.

Nad windą tablica informacyjna. Ciśnienie, plan do wykonania, masa urobku, ilość pozyskanej miedzi. Winda jest jak klatka. Piętrowa, górnicy stoją ściśnięci jak sardynki. Geolodzy, strzałowi, operatorzy maszyn, mechanicy, specjaliści od klimatyzacji... Na dwóch poziomach zjeżdża około 100 osób. W trakcie każdej z czterech zmian jakieś 500 osób. Ale też 8 ton materiałów wybuchowych, części maszyn, paliwo, tłoczone jest 36 tys. m.sześc. powietrza na minutę. Stąd, gdy wysiadamy na głębokości 1.057,4 metra, trudno sobie to wyobrazić, gdy czujemy powiew świeżego powietrza. To nie wygląda jak kosmos także dlatego, że czujemy się tak, jakbyśmy trafili do pod¬ziemnego miasta. Jest nawet tablica „uwaga pociąg”. Są znaki drogowe, jeżdżą samochody, te większe pełnią rolę podmiejskich autobusów. Pasy są głównymi ulicami, chodniki to przecznice, każda ma swój numer... Jak w Nowym Jorku, chociaż nasi przewodnicy mówią, że długość tych pod¬ziemnych „ulic” trzech kopalń KGHM jest równa tym w Warszawie. Przejeżdżamy przez oświetlony „plac”, to warsztaty mechaniczne. Jest też stacja benzynowa. Mijamy górników, słyszymy i mówimy „Szczęść Boże”. Coraz rzadziej. Ale coraz większe wrażenie robi pustka. Jeśli to jest podziemne miasto, to staje się lekko widmowe. Robi się coraz cieplej, ciemniej, coraz więcej jest kurzu. Zbliżamy się do pasa przyprzodkowego.

Smakołyk w torcie

- Złoże jest jednopokładowe, czyli mamy do czynienia jakby ze smakołykiem, jedną warstwą w poprzekładanym cieście - opisuje Robert Lignar, zastępca sztygara oddziału G 53. - Musimy do tego smakołyka dostać się, rozpoznać, wydobyć. Miedź w związku chemicznym nie występuje na czysto, ale z domieszkami, dodatkami towarzyszącymi, najczęściej siarczkami. To nie tak jak w westernach, że mamy samorodki lub żyły metalu. Złoże ma określoną miąższość, jest miękkie, jakby suche błoto. Później musimy to w kopalni urobić, rozdrobnić, wywieźć na powierzchnię. A potem jeszcze rozdrobnić, skoncentrować i jako koncentrat wysłać do huty.

Jesteśmy w wydziale G 53, blok B 4, na głębokości około 930 metrów. Liczby przytłaczają. Dobowe wydobycie tego oddziału to 4.250 ton, 1.060 na zmianę. Informacja „strzelamy tutaj 28 przodków na dobę” brzmi nieco makabrycznie.

Lignar co chwilę pochyla się i bierze w dłoń kawałek ziemi, trochę przypomina rolnika szacującego jej żyzność. Jednak zastępcy sztygara zależy na tym, aby wytłumaczyć nam, że poruszamy się teraz po dnie pradawnego morza. Widzimy już, jak skały się układają na tym oddziale - piaskowiec to dno morza. W tej bryle na tym oddziale nie ma kruszcu, czyli to tylko kamień. Zaraz nad piaskowcem jest łupek - miękka skała, brudząca, bywa wręcz ilasta, i to właśnie cel tego całego zamieszania, ruda miedzi. Złoto, kobalt, molibden, srebro (KGHM jest największym producentem tego kruszcu na świecie), sól to tylko dodatkowe atrakcje. Dalej mamy dolomity. Tutaj także znajdziemy cenne minerały. I to wszystko mieści się między spągiem, czyli górniczą „podłogą”, a stropem, który tutaj jest najważniejszy. Brrr, ponad nami kilometr skały. Ale górnicy uspokajają. To jak z pływaniem, gdzie nie ma znaczenia, ile metrów pod nami. Kilka metrów skały spadającej na głowę może zabić równie skutecznie jak te kilkaset. I jeszcze trochę niepokojące słowo „konwergencja”. W tym miejscu strop „zaciska” się, czyli obniża jakieś trzy milimetry na dobę. Bywają miejsca, gdzie to 20 i więcej centymetrów na miesiąc...

W skalnej komorze, w biurze Lignara, komputer. To podobno jedyna kopalnia, w której komputery funkcjonują na pierwszej linii frontu. Skojarzenia militarne są jak najbardziej uzasadnione i to nie tylko dlatego, że wokół szczegółowe plany. Tutaj obowiązuje hierarchia, najważniejsze jest działanie w zespole, staranne planowanie i oczy wokół głowy. Przepisy, procedury nie zwalniają z myślenia.

Kilometr skały nad głową

- My nie walczymy z górotworem, my raczej prosimy go o to, aby pozwolił nam zabrać to, czego potrzebujemy - mówi Dariusz Dudziak. - To złoże dyktuje warunki. Zaczynaliśmy w okolicy Lubina na głębokości 700 m, w dwóch pozostałych kopalniach to już 1.000 i więcej metrów. Kolejne wyzwania. KGHM jest naprawdę unikalny, a pomysły, jak sobie radzić z pojawiającymi się problemami   powstają na bieżąco. Tutaj nie ma miejsca na rutynę.

Teraz spacer. Przechodzimy przyspieszony kurs górnictwa. Zatem na początku... Nie, przeskakujemy lata badań, poszukiwań, planowania, zabiegów o koncesję, próbne wiercenia, prześwietlanie skał, budowę szybów... Zatem na początku, po „złapaniu” stropu, górnicy przedzierają się przez górotwór, drążąc pasy otwarcia. Co najmniej dwa, najwyżej siedem. To jakby główne ulice. Później pojawiają się geodeci oraz miernicy górniczy, wyznaczają miejsca, w których znajdą się przodki i na stropie malują czerwoną farbą linie. Następnie przychodzą przodowy, operator i wjeżdżają wiertnice, czyli samojezdne wozy wiertnicze. Wykonują otwory, w które górnicy strzałowi pakują materiały wybuchowe. Rozmieszczenie otworów, ich kąt, rodzaj użytego materiału i kolejność detonacji są starannie zaplanowane. Strzelanie odbywa się dwa razy w ciągu doby, o godz. 6.00 i 18.00. Wówczas na dole, w pobliżu oddziału, znajdują się tylko górnicy strzałowi. Inni mogą zjechać dopiero po godzinie, gdyż detonacje mogą powodować rozprężenia górotworu. W powstałe rumowisko wjeżdża ładowarka i łyżką, na której mieszczą się około cztery metry sześcienne, wybiera urobek. Tak, tutaj trzeba mieć oczy wokół głowy. Operator łyżki siedzi w miniaturowej kabinie i pracuje patrząc w lusterko i kilka kamer. Nie liczmy, że nas zauważy, to my musimy widzieć jego.

Do powstałej komory wjeżdża kotwiarka, maszyna, która wwierca w strop tzw. kotwy, mające spiąć warstwy stropu, jak spinacz łączący kartki papieru. Później ponownie wjeżdżają wiertnice, wchodzą górnicy strzałowi, detonacja. Instalowane są dmuchawy powietrza, dociągana energia, woda.

- Teraz idziemy pasem przy¬przodkowym, dochodzimy do komory 36. pasa 71. - tłumaczy sztygar Lignar. - Do przodu rozcinamy złoże komorami, w poprzek pasami, pozostawiając tzw. filary. Stąd też nazwa naszego systemu: komorowo-filarowy. Każdy filar ma wymiar 16 na 7 metrów. Ta przestrzeń, w którą się zagłębiamy, to furta przodka. Przy każdej, na tabliczce, znajdziemy jakby instrukcję obsługi. Na niej z kolei informacja, jaki to rodzaj przodka,  jak operator ma go wiercić, a operator ładowarki wybierać. Oto komora 36., prowadzona w pełnej furcie, w węglanach 2,5 metra, w piaskowcu zero, wyciągamy z niej 102 kg na metr kwadratowy.

I tak w nieskończoność? Każdy oddział posiada swoją biblię - projekt techniczny eksploatacji. On sprawia, że zachowane są optymalne parametry. Z jednej strony, aby kostki były małe i nie prowadzić gospodarki rabunkowej, ale z drugiej - zachować bezpieczeństwo. Kostka, nasz filar, powinna pracować, czyli podtrzymywać strop także w stanie pozniszczeniowym. Gdy górnicy, eksploatując złoże, przejdą tymi pasami do przodu, przeprowadzona jest wtedy likwidacja. Kostki wybierane są do filarów resztkowych, i z pierwotnych 102 metrów kwadratowych pozostaje 15. A puste korytarze wypełniane są wydobytym w kolejnych przodkach kamieniem. Trzeba to robić systematycznie, gdyż pozostawienie zbyt dużej otwartej przestrzeni jest ryzykowne. Górnikom potrzebne są co najmniej dwa pasy otwarcia, ze względu na komunikację i wentylację.

Ratuj się sam

Upał. Górnicy pracują w koszulkach, a niektórzy i w krótkich spodenkach. Kurz, hałas. Na dodatek tyle się dzieje, że nerwy trzeba mieć jak postronki, trzeba zwracać uwagę na każdy szczegół, odgłos, błysk latarki, na sygnalizator rozwarstwień stropu. Tak, to jedno z podstawowych w górnictwie pojęć - samoratowanie się.

- To nie jest tak, że mamy nieustanne poczucie zagrożenia, ale musimy być jego świadomi - dodaje Dudziak. - Bo i skala zagrożenia tutaj jest inna niż na powierzchni. Tam pożar jest ograniczony do jednego miejsca i wygląda spektakularnie, tutaj pożar to zjawisko globalne. Te ekstremalne warunki powodują, że i skutek, i przyczyna różnych zdarzeń są nietypowe. Nie ma reguł. Gdy czytam chociażby o zdarzeniach w kopalniach węgla wiem, że to inna bajka, inna specyfika pracy, zagrożenia. Górnik węglowy przychodzący do nas do pracy jest niemal tak samo nieporadny jak osoba, która zjeżdża pierwszy raz.

Wyjeżdżamy na powierzchnię. Słyszymy liczby podawane przez naszych przewodników. Kopalnia Polkowice-Sieroszowice to 12 oddziałów wydobywczych, 40 tys. ton rudy dziennie,  12 mln ton rudy rocznie, co daje ponad 200 tys. ton czystego metalu...

- Czy nadal istnieje coś takiego jak etos górnika? - odpowiada pytaniem na pytanie Dariusz. - Na co dzień tego nie czuję. Chociaż serce rośnie, gdy widzę, jak ojciec przyprowadza syna i widzę dumę tego młodego chłopaka. I naprawdę tutaj pieniądze nie odgrywają najważniejszej roli, bo kopalnią się żyje. Ja tylko podziwiam nasze żony, że potrafią sprawić, abyśmy przestali fedrować chociaż przy stole.\

Etos... Ale i informacja, że nie dopuszcza się do sytuacji, aby na jednym oddziale pracowali bracia, ojciec z synem. Bo obowiązuje kolejna wojskowa reguła, jak w spielbergowskim filmie „Szeregowiec Ryan”. Bo gdyby coś się stało...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska