Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Macierzyństwo to dar

Grażyna Zwolińska 0 68 324 88 44 [email protected]
- Dobrze, że wtedy trafiłam na doktora Kosińskiego - mówi Irena Mularska.
- Dobrze, że wtedy trafiłam na doktora Kosińskiego - mówi Irena Mularska. fot. Bartłomiej Kudowicz
- Wszystkie dziewczyny do niego chodzą. Młody, przystojny, sympatyczny, poradziła mi koleżanka. Weszłam trochę speszona, bo to przecież krępująca sytuacja... - zaczęła opowieść pani Irena.

Chodziła do niego prawie siedem miesięcy. 4 września 1973 r. urodziła syna. 3100 g wagi, 51 cm długości. Na imię dała mu Mariusz, bo właśnie czytała "Nędzników" Wiktora Hugo.

Odbierał inny

Kiedy Irena Mularska z Zielonej Góry zobaczyła w naszej gazecie artykuł o tym, że po 50 latach pracy w zielonogórskim szpitalu Janusz Kosiński, ginekolog położnik, przeszedł na emeryturę, zadzwoniła do redakcji.

- Byłam jego pacjentką w 1973 r.. Dla mnie, młodej dziewczyny, po raz pierwszy rodzącej, był jak dar z nieba. Bardzo dobrze się mną opiekował przez całą ciążę i później. Uroczy człowiek i wspaniały lekarz. Może być autorytetem dla wszystkich młodych lekarzy - powiedziała.

Zanim pani Irena trafiła do doktora Kosińskiego, inny ginekolog stwierdził, że w jej przypadku ciąża jest niewskazana. No tak, ale ona już była w ciąży. Co robić? To wtedy koleżanka powiedziała, że ma dobrego doktora.

- Pierwsza wizyta była bardzo miła. Doktor o wszystko wypytał, skierował na badania, był delikatny - opowiada. - Powiedział, że wszystko będzie dobrze. Był jak balsam na moje nerwy. Wyszłam uspokojona. Całą ciążę byłam pod jego opieką. Powiedział, że dziecko urodzi się 4 września i sprawdziło się.
Tak się jednak złożyło, że poród odbierał inny lekarz.

Krzyczy, to zdrowe

Kiedy pani Irena 36 lat temu rodziła syna, na oddziałach położniczych panowały całkiem inne zwyczaje.

- Żadnych chłopów! Mąż, nie mąż!- wołała energiczna salowa i własną piersią broniła dostępu, kiedy świeżo upieczony ojciec malutkiego Mariusza próbował zobaczyć się z żoną. Pani Irenie musiało wystarczyć sześć róż, przekazanych na pamiątkę sześciu lat znajomości i oderwany naprędce od pudełka od butów kartonik od teściowej z gratulacjami.

Kwiaty wtedy można było mieć w sali. Noworodka - nie. Dziś w chwilę po porodzie kładzie się maleństwo matce na brzuchu. Jak rodziła pani Irena, takiej mody nie było.
- Kiedy usłyszałam krzyk mojego dziecka, spytałam: - I co, panie doktorze?
- Krzyczy, to zdrowie - odpowiedział i to musiało wystarczyć.

Personel miał wtedy pełne ręce roboty, bo rodził akurat powojenny wyż. Dzieci na świat przychodziło ponad dwa razy tyle co dziś.

Robienie wacików

Swoje dziecko mogła pani Irena obejrzeć dopiero parę godzin później, kiedy przyniesiono je do karmienia.

- Strasznie się bałam, żeby mi nikt go nie zamienił - opowiada. - No i stało się. Na drugi dzień salowa podaje mi Mariuszka. Patrzę, nosek długi, Mariusz miał krótki, dużo ciemnych włosów na główce, on miał ich znacznie mniej. - To nie moje dziecko! - wołam. Cicho, niech pani nie robi krzyku. Ale już słyszę za ścianą krzyk kobietę: - To nie moje dziecko! Na szczęście wszystko się wyjaśniło.

W tamtych latach mamy świeżo po porodzie nosiły szpitalne koszule mocno rozcięte z przodu i bardzo krótkie. Twarzowe to to nie było. Własnej bielizny na ogół nie wolno było mieć, więc kobiety przemycały do szpitala majtki i biustonosze. Z materiałami opatrunkowymi też nie było najlepiej, więc zawsze znajdowały się chętne do robienia wacików. Przy okazji można było coś wygospodarować na swoje potrzeby.

Kiedy doktor Kosiński przyszedł na swój czwartkowy dyżur, porozmawiał chwilę z panią Ireną. Inne pacjentki też obdzielając zainteresowaniem. Świeżo upieczone mamy starały się zawsze atrakcyjnie wyglądać podczas lekarskiego obchodu.

Kosz do bielizny

Dwa barchanowe kaftaniki wiązane z przodu, żeby nie uciskały maluszka, dwa płócienne, 25 pieluch z tetry i kilka bawełnianych ciepłych. Do tego jakieś śpioszki. To musiała mieć przygotowane przyszła mama, zanim poszła do szpitala. Wózka ani łóżeczka nie należało wcześniej kupować, bo to dobrze nie wróżyło.

Kiedy po żony i noworodki przyjeżdżali mężowie, kobiety oceniały, jakiego która ma chłopa i czy konkretny mąż pasuje do konkretnej żony. Uznały, że do pani Ireny będzie pasował wojskowy.

Jan Tadeusz Mularski, nie wojskowy, przyjechał po żonę taksówką. Samochodów wtedy ludzie tyle co dziś nie mieli. Gierkowski fiat 126 dopiero startował.
Cała trójka pojechała do wynajmowanego mieszkania w podzielonogórskiej Zawadzie.

- To ja kupię łóżeczko i wózek - zadeklarował Mularski. Ale pani Irena chyba niezbyt ufała gustowi męża. Wysłała więc go do sklepu po... kosz do bielizny. Malutki Mariusz spał w nim smacznie, dopóki rodzice nie kupili mu wspólnie łóżeczka i wózka z bokami z czerwonej świecącej dermy.

Jeszcze by zemdlał

Pierwsza kąpiel Mariusza? To dla rodziców pierworodnego zawsze emocje. Ale wszystko poszło dobrze, bo przecież pani Irena, jako najstarsza z pięciorga rodzeństwa, mniej więcej wiedziała, jak to się robi. Poza tym pomocą służyła położna środowiskowa.

Choć to wszystko działo się 36 lat temu, Irena i Jan Tadeusz przy synku wszystko robili wspólnie. Tato nie tylko umiał wykąpać dziecko, ale też, na zmianę z żoną, zajmował się nim, kiedy w nocy płakało. Oboje wiedzieli, jak ważny jest kontakt z malcem w pierwszym okresie jego życia. Ze swoim podejściem pasowaliby do dzisiejszych standardów.

- Z obecnych nowości nie chciałabym tylko jednej: żeby mąż był przy porodzie. Na pewno by zemdlał, bo bał się krwi i takich sytuacji. Byłyby więc tylko z nim kłopoty - śmieje się pani Irena i dodaje. - Jakby mnie ktoś zapytał, co jest najpiękniejsze w życiu, odpowiedziałabym, że macierzyństwo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska