Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niezniszczalny, niezatapialny Huszcza, czyli jedyny taki mistrz na świecie

Marcin Łada 68 324 88 14 [email protected]
"Andrzej Huszcza tu był” - przeczytałem kiedyś na ławeczce w Ustrzykach Górnych. Łatwiej napisać, gdzie nie był i kto go nie zna.
"Andrzej Huszcza tu był” - przeczytałem kiedyś na ławeczce w Ustrzykach Górnych. Łatwiej napisać, gdzie nie był i kto go nie zna. Tomasz Gawałkiewicz
O asach czarnego sportu czytamy zwykle: "licencję uzyskał w roku...", a później następuje lista osiągnięć i statystyk. Andrzej Huszcza wymyka się takim podsumowaniom, a przy tym aż korci, żeby odwrócić kota ogonem i zacząć od dziś.

Legenda Falubazu pracuje w klubie, w którym stawiał pierwsze kroki. Ostatnie lata poorały jednak jego twarz zmarszczkami znacznie bardziej, niż te spędzone na torze. Wyraźnie widać, że nowa rola kosztuje Huszczę sporo sił, a otoczenie nie oszczędza go, jak rywale kiedyś na torze. Cóż, tam bieg trwał około 60 sekund, a ten nigdy się nie kończy. Pan Andrzej prowadzi szkółkę żużlową ZKŻ-tu do spółki z Rafałem Dobruckim. Nie chce o tym mówić i odsyła do swego młodszego kolegi. Lekko irytują go pytania o nabór. Zresztą cała ta "trenerka" raczej z miłości do żużla i dlatego, że z czegoś trzeba żyć. Poza tym zawsze lubił, kiedy coś się działo.

- Zakładam ogrodzenie domu i zajmuję się innymi pracami w gospodarstwie. Poza tym, jak już wspomniałem, strasznie się nudzę. Pozostało mi jedynie codzienne ranne bieganie. 15 minut truchtu i kilka minut gimnastyki, które są dla mnie jak ranne mycie zębów. Tego typu rozruchu nie odpuszczam nawet w święta czy po długim i "ciężkim" wieczorze spędzonym z przyjaciółmi czy rodziną. Już teraz czekam na okres przygotowawczy. Wreszcie zacznie się coś dziać! - mówił kiedyś w jednym z wywiadów, gdy jeszcze jeździł.

Trenerski etap w życiu Huszczy zaczął się w 2008. Była to konsekwencja decyzji, którą podjął wcześniej. Podczas prezentacji zielonogórskiej drużyny w grudniu 2007 zakończył karierę, jako najstarszy zawodnik na świecie. W kościach miał 33 sezony, rekordy w wielu zestawieniach i fanów na całej kuli ziemskiej. Dosłownie. - Byłem w USA na zawodach okolicznościowych. Podszedł do mnie facet, który 25 lat temu wyjechał do Stanów z Krosna nad Wisłokiem. Opowiedział mi, jak w latach 80. przyjechał specjalnie do Zielonej Góry, żeby zobaczyć, kim jest Huszcza, bo sporo słyszał o moich sukcesach. To miłe - dowiedziałem się od pana Andrzeja.

Cóż, trener to nie zawodnik, a juniorzy Falubazu nie osiągali spektakularnych wyników. Nikt głośno nie oceniał, ale atmosfera gęstniała. Konflikt wybuchł w kwietniu 2011 w warsztacie, a poszło o przydział sprzętu dla juniorów. Po odejściu zawodnika i mechanika Andrzeja Jarząbka, majstrowaniem zajął się Przemysław Didłuch, a Huszcza został przy W69 jedynym przedstawicielem dawnego Falubazu, ba, reprezentantem ducha Zgrzeblarek. "Tomek" zrezygnował nawet na kilka dni i złożył wypowiedzenie. Działacze przekonali go, żeby został. Został, bo przecież z czegoś trzeba żyć. Kiedyś zawodnik, nawet ten najlepszy w Polsce, nie zarabiał tyle, żeby inwestować. Zresztą nie bardzo było w co.

- Jeździliśmy na wycieczki. Byliśmy w nagrodę na Kubie, pływaliśmy Batorym po Bałtyku, a później zaliczyliśmy jeszcze wyprawę promem do Hamburga. Nie było nagród pieniężnych, ale takie dla wszystkich, którzy pracowali na sukces. W końcu zdobywaliśmy drużynowe mistrzostwo Polski - podkreślał Huszcza, a w dłoniach miał wszystkie złote medale, które wywalczył Falubaz. - Mam też masę pucharów i zastanawiam się czasem, po co mi ich aż tyle. Ale takie to były czasy i dobrze.
To wszystko nie znaczy, że legendarny mistrz żyje w ubóstwie i będzie musiał sprzedawać puchary. Co to, to nie. Jego żona i trzy córki mają się dobrze. Rodzina się rozrasta, choć los poskąpił panu Andrzejowi wnuka. Otaczały i otaczają go dziewczyny. Może Stwórca wie, że legendę Huszczy może przerosnąć tylko inny Huszcza i chce tego oszczędzić ulubieńcowi...

Nie ma wątpliwości, że "Tomek" ma dobry układ z niebiosami. A może to jego talizmany sprawiły, że nigdy nie musiał walczyć o powrót do zdrowia po ciężkiej kontuzji. Słynna chustka w grochy? - Nie zakładam jej do jazdy, ale trzymam w torbie z akcesoriami. Mam też Myszkę Miki, którą dostałem kiedyś od młodego kibica. To moje talizmany. Podkowy nie wożę, bo skrzynka z narzędziami jest już wystarczająco ciężka. Chociaż sprzątałem ją kilka razy, zawsze kończyło się tak samo: była czysta, ale nadal pełna - opowiadał.

A może limit pecha został wyczerpany na początku kariery i później już mu nie doskwierał? - W inauguracyjnych zawodach, zielonogórskim turnieju o Puchar Stali, zdobyłem w czterech startach 11 punktów i zająłem drugie miejsce. Debiut drugoligowy nie był już tak udany. Podczas meczu z Gwardią Łódź w pierwszym biegu upadłem i złamałem nogę. Na tym skończyły się moje występy w 1975 - wspominał początki. Bardzo złe miłego początki.

Dziś często żartuje na temat swego zdrowia i mówi, że wszystko mu trzeszczy i skrzypi. Zastrzega też, że nie wsiądzie już na motor. Jeśli wsiadać, to żeby się ścigać. Zabawa nie ma sensu, a przy tym ciało odzwyczaiło się od sportowego rytmu i łatwo o kontuzję. Huszcza ma też pamiątkę. Drgające kierownice złożonych "na sztywno" motocykli miały bardzo zły wpływ na dosiadających ich zawodników. Przechodziły przez ręce i przenikały całe ciało. Wielu byłych żużlowców chodzi latem w rękawicach, bo strasznie marzną im dłonie, których nie chce ogrzewać leniwie krążąca krew. Były zawodnik, a obecnie trener Jan Grabowski zabiegał swego czasu, żeby uznać to za chorobę zawodową.

A jeśli już jesteśmy przy pamiątkach. "Tomek" ma na koncie też kilka znacznie przyjemniejszych. Choćby córka, która przyszła na świat 22 lipca 1982. Na zawsze będzie miała szczególne miejsce w biografii mistrza. Pani Maja urodziła się kilka godzin przed wielkim sukcesem taty, który został w Zielonej Górze indywidualnym mistrzem Polski. Uważny kibic zauważy, że na czapce Kadyrowa, która jest przejściowym trofeum dla triumfatora tych zawodów, cały daszek zajmuje rzucające się w oczy nazwisko "Huszcza". - Inni muszą się dopisywać mniejszymi literami, a ja jestem na szczycie. Jak nie sprują, to niech sobie będzie - ocenił z rozbrajającą szczerością mistrz Polski 1982.

Gdyby nie był żużlowcem, może zostałby kierowcą. Potrafi jeździć autobusem i ciężarówką. Miał nawet kiedyś kamaza, ale wóz się rozsypał, a właściciel nie sprawił sobie nowego. Nie ciągnęło go do pozostania na Zachodzie, choć bywał w Anglii i w Niemczech. Miał tu rodzinę, kochających kibiców, więc wracał. Zresztą nigdy nie zrezygnował z Falubazu, ale to klub w 2005 zrezygnował z niego. - Na temat samej jazdy w ZKŻ-cie nie było nawet mowy. Nie chciałbym się jednak wypowiadać na te sprawy. Ja jestem sam, cokolwiek bym w tej sprawie powiedział spotkałoby się to z odpowiedzią co najmniej kilku osób z ZKŻ-u. Nie chcę szargać swojego nazwiska. Dlatego na tego typu tematy nie będę się wypowiadał - skwitował mistrz, który odszedł do PSŻ-tu Poznań. Nie na długo.

Huszczę znały pokolenia i pokolenia zapamiętają. Jest niskiego wzrostu, ale cień daje niczym dąb. To jego legenda. Wielu z nas biegało po dworze z charakterystycznym pierdem na ustach, który symulował odgłos motocykla. "Ja jestem Huszcza!" - przekrzykiwaliśmy się jeden przez drugiego. - Sam się tak bawiłem jako chłopiec z Krępy. Kawałek kija i łuski z dubeltówki - wspominał żużlowiec. - Ale ja zawsze byłem Andrzej Pogorzelski.

Motoryzacja do pełna! Ogłoszenia z Twojego regionu, testy, porady, informacje

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska