Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nuty z sennych zajawek

Danuta Kuleszyńska
Krzysztof Kiljański urodził się w znaku Skorpiona w roku 1967, przez kilka lat związany był z Zieloną Górą, gdzie chodził do Plastyka. Tutaj współtworzył zespół Zegro. Potem było wojsko i występ na festiwalu piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu. W 1998 r nawiązał współpracę z Jerzym Szymaniukiem i jego Old Friends Orchestrą. W 2004 r jego talent odkryła Kayah. Rok później na rynku ukazała się debiutancka płyta Krzysztofa "In The Room”, na której znalazł się ich wspólny przebój "Prócz Ciebie nic”. Rok temu uhonorowany został dwoma Fryderykami w kategoriach: wokalista roku i piosenka roku.
Krzysztof Kiljański urodził się w znaku Skorpiona w roku 1967, przez kilka lat związany był z Zieloną Górą, gdzie chodził do Plastyka. Tutaj współtworzył zespół Zegro. Potem było wojsko i występ na festiwalu piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu. W 1998 r nawiązał współpracę z Jerzym Szymaniukiem i jego Old Friends Orchestrą. W 2004 r jego talent odkryła Kayah. Rok później na rynku ukazała się debiutancka płyta Krzysztofa "In The Room”, na której znalazł się ich wspólny przebój "Prócz Ciebie nic”. Rok temu uhonorowany został dwoma Fryderykami w kategoriach: wokalista roku i piosenka roku. fot. Paweł Janczaruk
Rozmowa z Krzysztofem Kiljańskim, wokalistą, pochodzącym z Nowej Soli

- Proszę sobie wyobrazić, że mamy wehikuł czasu i możemy podróżować do woli. W jakie lata chciałby pan się przenieść? - Podoba mi się bardzo epoka lat 50. jeżeli chodzi o muzykę, styl, samochody, kreacje pań...

- A ja sądziłam, że to będzie końcówka lat 70. Krzyś Kiljański ma dwanaście lat i po raz pierwszy występuje publicznie w szkole muzycznej w Nowej Soli. Gra na akordeonie. Już wówczas w głowie małego chłopaka świtała myśl, że kiedyś zostanie artystą? - Do muzyki zawsze podchodziłem spontanicznie. Chciałem nauczyć się grać na akordeonie, bo pokochałem ten instrument. Dzięki ojcu, który pięknie grał. Był samoukiem i świetnym akordeonistą. Grał z duszą i sercem. Imponował mi, bo znał nuty, a ja swoją edukację muzyczną zakończyłem po jednym roku szkoły muzycznej. Mnie się nie spodobała formuła tej szkoły. To, że ktoś zmuszał mnie do zajęć z chóru, którego nie cierpiałem. W tamtym etapie mojego życia nigdy bym nie przypuszczał, że w przyszłości z muzyką zwiążę się na stałe.

- To przyszło wraz z dorastaniem? - Zielona Góra, zespół Zegro, lata 80. To był ten moment, kiedy we mnie coś zaczęło kiełkować. Ale nie wiedziałem konkretnie co? Jeszcze nie myślałem poważnie o muzyce. Ale ktoś któregoś dnia uświadomił mi, że to moje śpiewania ma sens.

- A dziś w internecie można przeczytać, że Krzysztof Kiljański to wokalista o pięknej, niskiej, niespotykanej barwie głosu. Że niezaprzeczalnymi atutami Kiljańskiego są: niezwykła muzykalność, wrażliwość, ciekawa osobowość... Co się myśli czytając takie peany na swój temat? - Czuję się troszeczkę zażenowany, zwłaszcza tą "niespotykaną barwą głosu", ale to jest "regułka", która pokazała się w internecie w związku z premierą pierwszej płyty "In the Room". Mam głęboką nadzieję, że wiele osób czeka na moją kolejną płytę.

- Lubi pan siebie? - Tak. Myślę, że akceptacja siebie, to jeden z ważnych elementów życia każdego człowieka. Oczywiście, jako dorastający młodzieniec miałem taki moment, że coś mi się w sobie nie podobało. Że może jestem za chudy... W tej chwili nie mam takich problemów, a już na pewno nie myślę, że jestem zbyt chudy (śmiech). Zaakceptowałem siebie z wszystkimi wadami i zaletami. Aczkolwiek mam ukryte głęboko drobne kompleksy, jak każdy z nas. Chciałbym wyglądać, no może nie jak Arnold Schwarzenegger, ale swojej sylwetce chciałbym nadać inny kształt. Choć aż tak bardzo mi na tym nie zależy.

- A cóż tu zmieniać! Pan podoba się kobietom i dobrze o tym wie. - Pozostawmy to bez komentarza.

- A czy przed lustrem, goląc się rano i spoglądając sobie w twarz już pan śpiewa: czterdzieści lat minęło jak jeden dzień... - Ufff... Byłem dzieciakiem, gdy ten serial wszedł do telewizji. I dla mnie inżynier Karwowski, czterdziestolatek, to był stary "rumpiel". Człowiek ze szpakowatym wąsem... I wyobrażałem sobie, że gdy ja będę miał te 40 lat, to będę bardzo stary. Dobiegam właśnie czterdziestki. I co? I czuję się wciąż młodo i wcale nie utożsamiam z inżynierem Karwowskim. Ale sporo moich znajomych rówieśników i przyjaciół bardzo ten okres przeżywa. Ja pocieszam się, że życie zaczyna się dopiero po 50. Tak mówi wiele osób. A są i tacy, którzy twierdzą, że prawdziwe życie zaczyna się dopiero 60.

- Gdy tak analizuje pan te swoje 40 lat to myśli : urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą? - Tak. Naprawdę miałem... mam szczęście. I odnoszę wrażenie, że ono mi towarzyszy wciąż. Bo jak na razie od życia dostaję więcej dobrego niż złego.

- Ale na swoje pięć minut długo pan czekał. Dopiero Kayah musiała się pojawić, żeby Pan zaistniał. - Mogliśmy się minąć z Kayah. Ale to był przypadek. Poprzez "łańcuszek świętego Antoniego" ona dostała materiał demo naszej płyty. Mówię "naszej", bo płyta "In The Room", to owoc współpracy z Witkiem Cisło, choć parę miesięcy temu tę współpracę zawiesiliśmy. Ale wróćmy do Kayah. Na pewno miałem wiele szczęścia, że udało mi się spotkać ją na swojej drodze. To osoba bardzo nietuzinkowa, wrażliwa... Miałem okazję poznać ją bliżej, ponieważ nagrywaliśmy w jej domowym studiu. A więc z Witkiem byliśmy w jej domu częstymi gośćmi. Cieszę się, że dane mi było poznać Kayah z tej drugiej strony. Nie od strony estrady i teledysków, ale prywatnie.

- A prasa brukowa donosiła, że łączył was płomienny romans. - Prasa brukowa różne rzeczy donosi i ja już się do tego przyzwyczaiłem. Nie zwracam na to uwagi.

- Więc jak z tym romansem naprawdę było? - Z Kayah? Ha,ha! Z przykrością muszę stwierdzić, ale nie było żadnego romansu. Rzeczywiście wiele plotek pojawiło się wówczas na temat tego, czy Kayah i Krzysztof Kiljański to rzeczywiście jakiś związek. Czy może to... hm. No właśnie, co?!

- Powiedzmy, że romans zawodowy. - Romans zawodowy, który wciąż trwa. Bo nadal współpracuję z firmą Kayax.

- Gdyby nie ten splot przypadków, o którym mówi pan, że to "łańcuszek świętego Antoniego", czy wówczas Krzysztof Kiljański byłby w tym punkcie, w jakim jest dzisiaj? - Pewnie nie. Tworząc materiał na płytę, podchodziliśmy z Witkiem Cisło do rzeczy bardzo bezkompromisowo. Próbowaliśmy zainteresować naszą twórczością inne osoby, inne firmy i wydawnictwa. Ale napotykaliśmy na bariery; że to po angielsku, że smutne, balladowe, że nie trendy... Ale stwierdziliśmy, iż nie będziemy robić muzyki i tworzyć piosenki pod dyktando innych osób. I cieszę się, że trafiliśmy w końcu na Kayah. Ona usłyszała w tym materiale coś, czego inni nie słyszeli. Słuchała naszych nagrań w aucie, wracając z koncertu późną nocą. I ten materiał jej się spodobał.

- Myśli pan, że życiem rządzą takie właśnie przypadki? - Ja w to wierzę. Bo gdyby nie przypadek, to być może mieszkałbym w Zielonej Górze, a nie we Wrocławiu. Gdyby nie przypadek, to nie przeprowadzałbym się w tym roku z Wrocławia do... hm.

- No właśnie: dokąd? - Do wschodniej Polski. To mała miejscowość za Warszawą w kierunku na Terespol. Są tam już prawie podlaskie klimaty, zwłaszcza jeśli chodzi o temperaturę, która jest o wiele niższa niż we Wrocławiu. Bo Wrocław, Słubice i Zielona Góra to bieguny ciepła w Polsce. A tam przeważnie wieje chłodem.

- I pan lubi, gdy tak wieje?! Nie wierzę! - Cóż, życie czasami tak nam układa tę ścieżkę, że musimy podejmować szybkie decyzje. W tym wypadku są to względy rodzinne. W zeszłym roku powiększyła mi się rodzina, Michał ma już siedem miesięcy. Muszę o nich zadbać...

- Ale dlaczego kierunek Terespol, a nie tutaj, bliżej Europy? - Bo tam mogę liczyć na większe wsparcie rodziny, gdy sam jestem w rozjazdach.

- Pewnie będzie sielsko: własny domek, ogródek... ... domek, ogródek... No nie wiem, czy będę sadził rzodkiewkę, bo o rzodkiewkę, marchewkę i pomidory też trzeba dbać (śmiech).

- Ale drzewo może pan posadzić. - Właściwie zostało mi już tylko drzewo. Syna mam, dom czeka. Ale tam już rośnie parę młodych brzózek i prawdopodobnie jeden dąb. Ale jak się uprę to zasadzę swoje (śmiech).

- Będzie panu daleko i do mamy w Nowej Soli, i do fanów w Zielonej Górze... I pewnie rzadziej będziemy teraz pana widywali. - Tak naprawdę odległości nie mają dla mnie większego znaczenia. Bo ja w ten sposób żyję od co najmniej 18 lat. Cały czas przemieszczam się z miejsca na miejsce. W ciągu dnia jestem w Warszawie, wieczorem w Legnicy, a nad ranem na przykład w Białymstoku. Czasami pokonuję ogromne odległości.

- Na walizkach ciągle pan żyje. - I już się do tego przyzwyczaiłem. Choć z drugiej strony chyba nie do końca. Bo marzę o spokoju, o takiej stabilizacji, żeby skończyć pracę o godzinie szesnastej, wrócić do domu, w ciepłe kapcie wskoczyć, telewizor wrzucić, pilot, kawa... I zapomnieć w ogóle o pracy. No, ale niestety w tym zawodzie, jaki sobie dawno temu wybrałem, nie jest to możliwe. Bo tak naprawdę kładąc się spać, cały czas myślę o dźwiękach, gdzieś mi się to wszystko w głowie kołacze. Czasami budzę się w środku nocy... Jakaś melodia mnie budzi, która się przyśniła.

- Wstaje pan wtedy z łóżka, zapala światło, siada przy komputerze... - Jeszcze tego nie próbowałem, ale prawdopodobnie zacznę. Być może kiedyś fajna płyta urodzi się z tych nocnych przebudzeń, pomysłów... Z takich sennych zajawek.

- Dziękuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska