Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Temu lekarzowi pacjenci zawdzięczają życie

Tatiana Mikułko
Maciej Bobrowicz jest specjalistą chirurgii ogólnej. Pracuje w szpitalu wojewódzkim i w Gorzowskiej Lecznicy Specjalistycznej. Gorzowianin, 46 lat. Urodził się 7 kwietnia, czyli w Dzień Służby Zdrowia, co wpłynęło na wybór kariery. Żona Ilona jest pielęgniarką. Mają troje dzieci. Najmłodszy syn urodził się 11 lutego, czyli w Światowy Dzień Chorego, dlatego nie ma wyjścia i musi pójść w ślady ojca. Starsze dzieci są uzdolnione artystycznie i nie wiążą swojej przyszłości z medycyną. W wolnych chwilach, których ciągle mu brakuje, lubi łowić ryby i pływać żaglówką.
Maciej Bobrowicz jest specjalistą chirurgii ogólnej. Pracuje w szpitalu wojewódzkim i w Gorzowskiej Lecznicy Specjalistycznej. Gorzowianin, 46 lat. Urodził się 7 kwietnia, czyli w Dzień Służby Zdrowia, co wpłynęło na wybór kariery. Żona Ilona jest pielęgniarką. Mają troje dzieci. Najmłodszy syn urodził się 11 lutego, czyli w Światowy Dzień Chorego, dlatego nie ma wyjścia i musi pójść w ślady ojca. Starsze dzieci są uzdolnione artystycznie i nie wiążą swojej przyszłości z medycyną. W wolnych chwilach, których ciągle mu brakuje, lubi łowić ryby i pływać żaglówką. Tatiana Mikułko
Czasami na sali operacyjnej otwieram brzuch i wiem, że sytuacja jest beznadziejna. To na swój sposób dramat, ale już nie płaczę za każdym razem - mówi chirurg Maciej Bobrowicz, laureat naszego plebiscytu.

- Gratuluję trzeciego miejsca w plebiscycie na najlepszego lekarza. To zaskoczenie?
- Tak i wielka satysfakcja. Nie spodziewałem się, że będę w czołówce. W chwili, gdy zostałem zgłoszony do plebiscytu, do pierwszego miejsca brakowało mi bardzo dużo. W dniu, w którym kończyło się głosowanie miałem dyżur w szpitalu. Przyznam, że po północy zajrzałem do internetu i zobaczyłem, że wszystko rozegrało się w ostatnich godzinach. Drugie, trzecie i czwarte miejsce różniła niewielka liczba głosów.

- Pacjenci panu kibicowali?
- Tak, zwłaszcza w przychodni. Wchodzili do gabinetu i mówili, że są ze mną, że głosują. Do tej pory słyszę od nich ciepłe słowa i odbieram gratulację. Przy tej okazji chciałbym bardzo serdecznie podziękować wszystkim, którzy na mnie głosowali. Mogę obiecać, że postaram się nie zmienić na gorsze.

- Pamięta pan Aureliusza Zielińskiego? Zadzwonił do redakcji i powiedział: Ten lekarz uratował mi życie, wielu doktorów machnęło ręką, on jeden się nie poddał i walczył.
- Tak, pamiętam. Byłem wtedy bardzo młodym doktorem. Ten pacjent przeszedł wiele operacji, cierpiał, źle znosił chorobę. Podczas rozmowy próbowałem przelać na niego odrobinę optymizmu. To, że udało nam się go wyleczyć, jest zasługą całego zespołu, a w szczególności mojego ówczesnego szefa dr Antoniego Stapfa.

- A pan Bogdan chory na raka tarczycy? Napisał: doktorowi Bobrowiczowi zawdzięczam zdrowie i życie, w ciągu trzech dni wykonał mi dwie operacje i załatwił skierowanie na dalsze leczenie do Instytutu Onkologii w Gliwicach, gdzie bardzo trudno się dostać.
- Też pamiętam. Gdy się okazało, że ma nowotwór złośliwy, trzeba było zrobić operację i przekazać na dalsze leczenie. Można było po prostu wypisać skierowanie i dać do ręki, albo zadzwonić. Ja zadzwoniłem.

- Zawsze podchodzi pan do pacjentów indywidualnie?
- Staram się. Oczywiście nie mogę śledzić losów każdego. Jednak, gdy leczenie jest nietypowe, trudne, doprowadzam sprawę do końca. I tacy pacjenci, jak pan Aureliusz, czy pan Bogdan, zostają mi w pamięci na długo.

- Nigdy się pan nie poddaje?
- Nie. Z drugiej strony muszę pamiętać, że jesteśmy istotami śmiertelnymi. Czasami na sali operacyjnej otwieram brzuch i wiem, że sytuacja jest beznadziejna. To na swój sposób dramat, ale już nie płaczę za każdym razem. Profesjonalizm wymaga ode mnie, by podczas leczenia spojrzeć na pacjenta realnie, z czysto medycznego punktu widzenia. Niestety, pewnych rzeczy nie jesteśmy w stanie przeskoczyć. To są trudne momenty. Szczególnie, gdy trzeba powiedzieć o tym rodzinie pacjenta. Tego się uczy z czasem.

- Czy stając przy stole operacyjnym prosi pan Boga o pomoc?
- Mam swoje Rokitno. Jest to dla mnie szczególne miejsce. Bywa, że tam jeżdżę, gdy coś pójdzie nie tak. To pomaga.

- Obserwowałam chirurgów na sali operacyjnej i miałam wrażenie, że uprawiają sztukę magiczną. Obcują z życiem i śmiercią. Jak zachowuje pan równowagę?
- Nie da się w domu nie myśleć o pracy. Zwłaszcza, że pacjenci pokładają w nas ogromne nadzieje i to się czuje. Moja żona jest pielęgniarką, więc mogę z nią porozmawiać na tematy medyczne. Odpręża mnie rodzina, spotkania ze znajomymi. Dwa razy w roku staram się wyjechać do Włoch i - jak to się tam mówi - wyciągnąć wtyczkę. Mimo że jestem po 40., mam założonego stenta w sercu. Byłem bliski zawału i to też zmusiło mnie do zmiany stylu życia.

- Na studiach uczą, jak rozmawiać z chorym?
- Absolutnie nie. Na studiach mieliśmy zajęcia kliniczne. Od trzeciego roku wysyłano nas na oddział. Mieliśmy rozmawiać z chorymi, ale nie musieliśmy podejmować decyzji. A chirurgia jest sztuką podejmowania nieodwracalnych decyzji. Znając realne ograniczenia tej sztuki, czasem jest ciężko. Rzemiosła uczyłem się od mistrzów: dr Stapfa, dr Jaworuckiego. Ale tego, jak rozmawiać z chorymi tak naprawdę nauczyłem się podczas pracy we Włoszech. Miałem szczęście obserwować wybitnego profesora Emilio Rocca, barona chirurgii, osobę publicznego zaufania. Towarzyszyłem mu podczas rozmów z rodzinami. Był wobec nich szczery, nie obiecywał cudów. Mówił chory ma to i to, a my - mając dar od Boga - możemy zrobić to lub to. Może się udać lub nie. I tak to jest w chirurgii - nie możemy zagwarantować, że na pewno pomożemy.

- Czym się różni praca lekarza we Włoszech i w Polsce?
- Niczym. Pracowałem w klinice prywatnej, w której głównie zajmowaliśmy się seniorami. To byli pacjenci chorzy na nowotwory. Najstarszy miał 97 lat. Zoperowaliśmy go i to z sukcesem. Ale kiedyś pacjent zmarł nam na stole. Miał guza trzustki. Rodzina przyszła, by podziękować za to, że próbowaliśmy. I to jest ta różnica, w Polsce to się nie zdarza. Tam ludzie mają jednak większy szacunek do naszej pracy.

- W Polsce lekarzy się nie szanuje?
- W mniejszym stopniu. Jeśli rozmawia się o lekarzach, to najczęściej w kontekście naszych zarobków, albo błędów w sztuce. Nie rozmawia się o tym, że robimy coś dla kogoś.

- To pana boli?
- Tak, bo ludzie bardzo łatwo nas oceniają. Nie wierzę, żeby jakikolwiek lekarz zrobił coś świadomie przeciwko życiu i zdrowiu pacjenta. Pojęcie "błąd w sztuce" zarezerwowane jest dla kilku konkretnych przypadków. Każdy człowiek, również lekarz, ma prawo mieć gorszy lub lepszy dzień i to przekłada się na jakość podejmowanych decyzji.

- W zawodzie pracuje pan 19 lat. Ile w tym czasie się zmieniło?
- Bardzo wiele. Pojawiło się dużo technicznych nowości, rozwinęła się laparoskopia, inaczej leczymy chorobę wrzodową żołądka. Zakres zabiegów wykonywanych w szpitalu w Gorzowie też się rozszerzył. Nie trzeba wyjeżdżać do klinik w kraju, czy zagranicą. Ja dwa i pół roku temu wróciłem z Włoch.

- I jak pan ocenia sytuację w gorzowskim szpitalu?
- Mam wielki szacunek dla dyrektora Andrzeja Szmita. Dzięki dobremu zarządzaniu możemy w szpitalu w Gorzowie robić wszystko to, co robią lekarze na świecie. Niektóry sprzęt mamy lepszy od tego, którym dysponowałem we Włoszech. Nigdy niczego nam nie zabrakło. Nigdy nie stanąłem przed wyborem, że nie zrobię czegoś pacjentowi, bo nie mam ku temu praktycznych możliwości. Dlatego jestem pełen podziwu dla pracy dyrektora i jestem przerażony możliwością manipulacji przy tym stanowisku. Gdyby Szmit przestał być naszym szefem, byłaby to strata dla gorzowian.

- Dziękuję.
Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska