Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trzy lata na Syberii

Tadeusz Marcinkowski, Zielona Góra
Jan Marcinkowski prowadzi strzelców - sierpień 1936 r.
Jan Marcinkowski prowadzi strzelców - sierpień 1936 r. fot. Archiwum domowe
- W naszej ziemiance nie było niemal żadnych sprzętów, ale ważne miejsce zajmował "kołchoźnik" - głośnik radiowy, który przez cały dzień nadawał audycje z miejscowego radiowęzła - wspomina warunki życia na Syberii Tadeusz Marcinkowski.

Mój ojciec Jan walczył podczas wojny polsko-bolszewickiej w 1920 r. Był oficerem rezerwy komendantem Związku Strzeleckiego w powiecie łuckim. W grudniu 1940 r. został aresztowany przez NKWD. Początkowo został osadzony w więzieniu w Łucku, następnie przewieziono go do Kijowa, gdzie - jak dowiedzieliśmy się później - został rozstrzelany. Nas wywieziono pół roku później.
Przed świtem 26 maja 1941 roku, pod nasz dom w Łucku podjechał samochód ciężarowy.

Enkawudziści kazali nam ubierać się i zabierać ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, zwłaszcza ciepłe. Mamie trzęsły się ręce. Ze zdenerwowania nie wiedziała, co robić. Rozumiała, że zostaniemy wywiezieni na Sybir. Tylko starsza siostra pakowała ubrania do worków i walizek. Kiedy ładowano nas na samochód, chociaż pora była wczesna, pojawili się sąsiedzi, nie tylko Polacy, także Ukraińcy i Rosjanie. Dobrze rozumieli beznadziejność naszego położenia. Każdy chciał jakoś pomóc. Przynosili trochę cukru, trochę mąki. Przerażeni i zrozpaczeni byliśmy przecież wdzięczni za ten nieoczekiwany gest życzliwości i wsparcia.

Na dworcu załadowano nas do towarowych wagonów. Teren stacji był dobrze obstawiony przez żołnierzy. Bliscy i znajomi na próżno czynili usiłowania, by coś podać. Dopiero po trzech dniach pociąg ruszył i wtedy zaczęliśmy płakać. Mieliśmy świadomość, że może na zawsze opuszczamy ukochane miasto i nasze rodziny. Wiedzieliśmy, jaki jest cel wędrówki. Zaczęła się długa podróż na wschód w zakratowanym, szczelnie zamkniętym wagonie. Warunki były straszne. Najbardziej upokarzało publiczne załatwianie potrzeb fizjologicznych do dziury w podłodze na środku wagonu. (…)

Po dwudziestu dniach podróży nasz transport wyładowano w Omsku. Część zesłańców przewieziono do portu nad Irtyszem i dalej barkami do pracy, nas po trzech dniach oczekiwania zabrano ciężarówką do Okoniesznikowa. W nowym, nieznanym miejscu zostawiono nas przed budynkiem szkoły. Dopiero nazajutrz pojawili się urzędnicy, by zadysponować losem rodzin, w których byli mężczyźni. Nami nikt się nie interesował. W końcu zlitowała się nad nami nauczycielka, która zaprosiła nas do swojego domu. Po pewnym czasie mama znalazła pracę w Pticepromie - przedsiębiorstwie zbierającym od kołchoźników podatek w postaci kur i jaj. Siostra, która znała się na księgowości, pracowała w biurze rozliczeniowym kołchozów. Dzięki niej znaleźliśmy mieszkanie w ziemiance - domku z darni wkopanym w ziemię.

Razem z nami żyło tu dwoje Ukraińców deportowanych za przynależność syna do ukraińskiej organizacji nacjonalistycznej. W naszej ziemiance nie było niemal żadnych sprzętów, ale ważne miejsce zajmował "kołchoźnik" - głośnik radiowy, który przez cały dzień nadawał audycje z miejscowego radiowęzła. W grudniu 1941 roku do Moskwy przyjechał generał Sikorski. Kiedy w trakcie transmisji z okazji jego wizyty odegrano "Mazurka Dąbrowskiego", na pierwsze dźwięki polskiego hymnu wstaliśmy i popłynęły nam z oczu łzy wzruszenia. (…)

W Okoniesznikowie zacząłem znów chodzić do szkoły, do drugiej i do trzeciej klasy, ale moja szkolna kariera z prostej przyczyny nie trwała długo. Buciki, w których przyjechałem na Syberię, zepsuły się już w pierwszym roku. Mama, która ratowała się wyprzedawaniem rzeczy, by kupić jedzenie, nie miała pieniędzy na walonki dla mnie. Zaczynałem więc szkołę, lecz gdy przychodziły tęgie mrozy, przestawałem do niej chodzić. Rówieśnicy na początku patrzyli wrogo. Wołali na mnie "Polaczok" i przedrzeźniali, ale później przyzwyczaili się i przestali mi dokuczać. (…)
W 1944 roku, po wkroczeniu wojsk sowieckich do zajętego przez Niemców Łucka, mama spróbowała wysłać list do rodziny. Jakaż była nasza radość, gdy nadeszła odpowiedź! Dowiedzieliśmy się też, że można opuścić zesłanie na tak zwany "wyzow". Czym prędzej mama napisała do wujenki w Łucku i właśnie ona za złoty pierścionek i przedwojenną suknię balową wystarała się o taki dokument od sowieckiej urzędniczki z Oblispałkomu. We wrześniu 1944 roku dostaliśmy go w liście. Ze względu na brak ludzi do pracy niechętnie udzielano pozwolenia na wyjazd, ale w końcu udało nam się je uzyskać.
Po zebraniu skromnych zapasów wyruszyliśmy w drogę do Omska. Tu okazało się, że musimy poczekać na specjalny pociąg na Ukrainę, zorganizowany za sprawą interwencji Związku Patriotów Polskich dla polskich zesłańców. Zakwaterowano nas w starym internacie. Nasze zapasy żywności topniały w zastraszającym tempie. (…)

Jechaliśmy bardzo długo, z licznymi postojami, przepuszczając zmierzające na front transporty wojskowe i pociągi wiozące w drugą stronę jeńców niemieckich.(…) Kiedy zatrzymaliśmy się na czystym, odnowionym dworcu w Kijowie, byliśmy szczęśliwi, że przebyliśmy kolejny etap naszej wędrówki, ale teraz z kolei nie mieliśmy pieniędzy ani na dalszą podróż, ani nawet na kupno jedzenia. Na szczęście okazało się, że w mieście działała ekspozytura Związku Patriotów Polskich. Otrzymaliśmy tu 200 rubli. Już szarzało, kiedy 22 grudnia wyjeżdżaliśmy z Kijowa. O godzinie jedenastej w nocy po latach pobytu na Syberii powróciliśmy do ukochanego Łucka. (…) Następnego dnia natychmiast pobiegłem przywitać kolegów, a później wszyscy udaliśmy się na mszę świętą do Katedry, by podziękować Bogu za szczęśliwy powrót z zesłania.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska