Andrzej ma 30 lat, skończył zaocznie zarządzanie i marketing. Od niedawna kieruje własnym biznesem. Salon SPA i klub fitness dostał w prezencie od ojca. Dziesięć lat temu pan Romuald otworzył przy Węgierskiej siłownię, solarium, saunę, potem grotę solną. Rok temu przy Braniborskiej uruchomił salon BioSport. A kilka miesięcy temu to wszystko przekazał synowi.
- Tata zawsze interesował się sportem, kiedyś trenował strzelectwo, kajaki, otarł się o boks. Stąd pomysł na "sportowy biznes". - opowiada Andrzej. - Ja tylko trochę pomagałem w rozkręceniu tego interesu. Przez jakiś czas stałem nawet za barem... A teraz przyszło mi samemu to wszystko prowadzić.
Żył z dnia na dzień
Przyznaje: prowadzenie własnego biznesu to nie to samo, co pomoc w jego rozkręceniu. O wszystko trzeba zadbać, wszystkiego doglądać. Bywa, że są nieprzespane noce, pojawia się nerwówka. - Tęsknię za czasami, gdy nie miałem żadnej odpowiedzialności - przyznaje. - Pełny luz, żadnych zmartwień... Chyba na tym polega dorastanie.
Nigdy niczego nie planował, nie myślał o przyszłości. Jeszcze w szkole średniej nie wiedział jaka czeka go dorosłość. Żył z dnia na dzień. To były piękne, beztroskie lata, nie zastanawiał się, co będzie robił po szkole, a o własnym biznesie nawet nie myślał. Ale życie napisało własny scenariusz. - I czuję się z tym znakomicie - dodaje.
Mieszka przy Węgierskiej nad swoim fitness klubem. W kapciach może zejść do siłowni i poćwiczyć. - Ale nie mam na to czasu - śmieje się. - Bo jestem taki szewc, co to bez butów chodzi. Zmieniły się moje zainteresowania. Teraz od siłowni wolę basen, nurkowanie i narty.
Codziennie wsiada na motor i z Węgierskiej pędzi na Braniborską. Kursuje między klubem fitness a salonem SPA.
Ma jedno marzenie
Do Zielonej Góry przyjechał z Nowej Soli 20 lat temu. Wcześniej z rodzicami mieszkał w Krośnie Odrzańskim, gdzie przyszedł na świat. Dziś mówi, że grodu Bachusa nie zamieniłby nawet na Kraków. - No, może mógłbym osiąść w Tasmanii, ale wiem, że tęskniłbym za Zieloną Górą, więc nie mam zamiaru stąd wyjeżdżać.
Uwielbia Niger, gdzie - jak mówi - jest najlepsza w mieście kawa. Wpada tu na małą czarną, żeby odetchnąć, porozmyślać. Nie lubi dyskotek, a wieczory woli spędzać w kameralnym gronie przyjaciół i znajomych. - Bo ludzie są dla mnie najważniejsi - tłumaczy.
Żałuje jednego: że jako chłopiec nie zrobił sobie fotki przy pomniku pod Palmiarnią. - Teraz już mi nie wypada wdrapywać się na konika - śmieje się. - Choć rodzinę z Francji pod ten pomnik ostatnio zaprowadziłem.
Od lat marzy o jednym: żeby wsiąść na motor i z przyjaciółmi ruszyć w Bieszczady. Chce poczuć to magiczne miejsce, z którego pochodzi jego babcia.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?