Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ciężki kawałek funta

Artur Rynkiewicz
Autor Artur Rynkiewicz, w następnym reportażu z Anglii napisze, czego ludzie szukują w kościołach na Tamizą?
Autor Artur Rynkiewicz, w następnym reportażu z Anglii napisze, czego ludzie szukują w kościołach na Tamizą? fot. Artur Rynkiewicz
Jest jedna nacja na Wyspach Brytyjskich, która okradnie cię w biały dzień, wyłudzi pieniądze na rzekome mieszkanie czy podkabluje w pracy. To nasi rodacy.

Czym się różni Polak od E.T.? Tym, że E.T. zna angielski, ma rower i chce wracać do domu... To nie żart wymyślony przez Anglików. Przeciwnie, sami Polacy tak o sobie mówią na obczyźnie.

Decyzja o wyjeździe do Anglii zapadła błyskawicznie. Wcześniej w życiu bym nie przypuszczał, że wyemigruję, by pracować poniżej swoich umiejętności i wykształcenia. Ale coś mnie podkusiło, spakowałem rzeczy, zabrałem dziewczynę i wyjechałem do Bristolu, trzeciego co do wielkości angielskiego miasta położonego w południowo-zachodniej części kraju.

Dopiero na miejscu, po kilku dobrych tygodniach, zobaczyłem, że to, co pokazują w telewizji o Polakach pracujących za granicą, to wierutne kłamstwo. Więcej, dopiero tu zrozumiałem, że większość z nas, przyjeżdżając na wakacje do Polski z górą pieniędzy, robi zwyczajnie dobrą minę do złej gry. Udaje bogaczy, choć tak naprawdę tu, w Anglii, robi to, o czym nie ma zamiaru nikomu mówić. Czego się po prostu wstydzi. I czego nienawidzi.

Byliśmy przerażeni

Wybraliśmy samochód, bo na miejscu ponoć potrzebny. Wyruszyliśmy na początku listopada, wieczorem. W Niemczech zgubiliśmy drogę po raz pierwszy, w Holandii spokój, w Belgii podobnie. We Francji znów się kręciliśmy, w końcu dotarliśmy na prom. Po przybyciu do Dover, portowego miasteczka w Anglii, zapomnieliśmy, że zyskaliśmy godzinę. Pierwszy raz byliśmy w innej strefie czasowej. Czekało nas 300 km drogi do Bristolu (w sumie z Gorzowa 1,5 tys. km). Jazda po lewej stronie nie była taka zła, gorzej, gdy trzeba było wjechać na rondo: skręcasz w lewo, a pierwszeństwo mają ci nadjeżdżający z prawej.

Po 24 godzinach dotarliśmy na miejsce. Zmęczeni, ale szczęśliwi. Odebrali nas znajomi Polacy, którzy od kilkunastu miesięcy prowadzą sklep z polską żywnością. Dochodowy interes, drzwi się nie zamykają. Następnego dnia obudziliśmy się w nowej rzeczywistości. Byliśmy przerażeni.

Praca, którą mieliśmy zapewnioną, okazała się mrzonką. Pisałem jedynie artykuły do polonijnego "Gońca Polskiego", ale to były za małe pieniądze, żeby przeżyć. Pozostało szukanie na własną rękę. Maile do dziesiątek firm, wysyłanie cv pocztą, wizyty w Jobcentre Plus, takim polskim pośredniaku. Wszyscy mili, ciepli, sympatyczni, przy okazji powolni, flegmatyczni, noszący głowy wysoko w chmurach.

Po trzech tygodniach bezowocnych poszukiwań jest praca w jednej z firm telefonii komórkowej. Po zaledwie dwóch dniach udało się wywalczyć pełen etat i kontrakt na stałe. Dobrze trafiliśmy, bo potrzebowali ludzi.

W międzyczasie zaczęliśmy poznawać miasto. Okazało się, że na 350 tys. mieszkańców 20 tys. stanowią Polacy. Można to zresztą było usłyszeć na każdym kroku. - K..., jutro muszę iść do jebanej roboty - mówi może 22-letni chłopak. - Ja k... też. A żeby to wszystko ch... spalił - odpowiada drugi, mniej więcej w tym samym wieku. Ubrani jak lumpy, oszczędzający na wszystkim i ciułający każdego pensa, mieszkający w gromadach po dziesięciu, palący jednego papierosa za drugim (L&M z polską banderolą, wszyscy palą takie albo ukraińskie, tyle że jedzie z nich smołą, benzyną i gumą, jak z zakładu wulkanizacji na polskiej prowincji), o twarzach tak zmęczonych, że nawet dwa dni snu im nie pomogą.
Na 80 użytych słów chyba połowa to k...

Kradzież w rękawiczkach

Miasto poznane, praca jest, ale przyszedł czas na wyprowadzkę. Myśleliśmy, że uda się wynająć mieszkanie jak w Polsce. Nic z tego. Albo pokój w domu z dziesięcioma innymi ludźmi (najczęściej Polakami, Łotyszami, Węgrami, Portugalczykami, Somalijczykami, czy Azjatami) albo dom. W Anglii nie ma mieszkań w blokach dla emigrantów. Przynajmniej na początku. Dostaje je biedota albo samotne matki. Żyją i tak dostatniej niż większość Polaków harujących w dyskoncie po 240 godzin w miesiącu. Po kilku miesiącach można się starać o mieszkanie z rządu, ale czort wie, jakie ci przypadnie.

Wynajęliśmy pokój w domu pełnym Polaków. Zapłaciliśmy człowiekowi, który podawał się za landlorda, czyli właściciela albo przedstawiciela właściciela domu. Cztery dni później ślad po nim zaginął. Wyłączył telefony (angielski i dwa polskie) i wyjechał do Polski. W sumie skosił od nas dobrą wyspiarską wypłatę.

Któregoś grudniowego wieczora zabrakło gazu, który, podobnie jak prąd, trzeba było... doładować. - Jak jakiś pieprzony telefon komórkowy - syczał ze złości Mariusz Wyjuszczak spod Poznania. Przyjechał do Anglii po pieniądze na nowy dom. Zostały tylko nadzieje, że z kolejnej wypłaty coś odłoży. Tymczasem utrzymywał 20-letniego Bartka, który do roboty się nie palił. Niezaradny, bezużyteczny, śpiący do południa. W oczekiwaniu na ofertę nowej roboty czas zabija paleniem trawki. Można ją dostać na każdym rogu od 15-letniego Jamajczyka czy Etiopczyka.

Takich zimnych nocy było jeszcze kilka.

W styczniu pojawił się Pakistańczyk, który zażądał zaległych pieniędzy za ostatni miesiąc. I tablica, że dom jest na sprzedaż. Nie pomogły tłumaczenia, że już zapłaciliśmy. - Jestem dobrym człowiekiem, ale jeśli w ciągu dwóch dni nie dostanę za czynsz, przyjedzie policja albo moi kumple. Zastanówcie się, co będzie dla was lepsze - mówił z fałszywym uśmiechem na twarzy. Trzeba było ratować się ucieczką.

Urzędy przyjazne, acz drogie

Dzięki Bogu udało nam się za zarobione pieniądze wynająć dom w spokojnej dzielnicy. Razem z depozytem za pierwszy miesiąc to prawie 8 tys. zł... W Anglii są najdroższe nieruchomości na świecie. Jeśli przypatrzeć się kwadratowym czy też bardziej prostokątnym domom, człowiek zaczyna się zastanawiać: dlaczego? - Z dwóch powodów. Po pierwsze ludzie mają w Anglii dużo pieniędzy, ceny idą więc w górę każdego roku o przynajmniej 10 proc. Po drugie, bardzo łatwo tu o kredyt. Tyle, że potem trzeba go spłacać przez nawet 35 lat - mówi przyjaciółka Ewa, w Anglii od prawie 30 lat. Czasem trudno jej znaleźć polskie słowa, mówi więc w języku mieszanym.

W międzyczasie musieliśmy się zarejestrować w Home Office (odpowiednik polskiego MSW). Zezwolenie na legalną pracę kosztowało nas razem z przesyłką prawie 1 tys. zł. Do tego National Insurance Number, czyli ubezpieczenie (na szczęście gratis) i konto w banku. Okazało się, że można to zrobić bez problemu, mają nawet ulotki w języku polskim. I dają debet 50 funtów, już na starcie. Dopiero po czasie okazuje się, że jeśli go przekroczysz, choćby o 15 pensów, płacisz 30 funtów kary. Bo nikt nie powie ci, że musisz przyjść do banku i zapytać, czy... możesz skorzystać z debetu. W Polsce to nie do pomyślenia. Dostajesz debet i używasz do woli. To znaczy do wyznaczonej granicy. Co kraj to obyczaj.

Nie ma jednak co ukrywać, nawet najniższa pensja (taka, jak 600 zł w Polsce) wystarczy, by opłacić dom, rachunki, kupić jedzenie, alkohol (nawet ten droższy), sprzęt (w Anglii już po pierwszej wypłacie można mieć w domu dobrej klasy komputer), iść na zakupy i wpaść do Burger Kinga na przekąskę.

Nam na szczęście się udało. Wiedziemy spokojne i normalne życie.

Nie ma nic za darmo

Wszystko to jednak kosztem czegoś. Polacy zazwyczaj się ze sobą nie spotykają, choć są polskie kluby, restauracje czy polskie sklepy. W tych ostatnich co sobotę kolejki jak w kraju za komuny. Ludzie przelewają swoje tygodniówki do żony, matki, brata, dziewczyny. Kupują całe zgrzewki piwa, polską wódkę, kiełbasę i ogórki. Zabijają czas i szare komórki podczas długich i ciągnących się w nieskończoność nocy. Choć na kilka godzin starają się zapomnieć, że nie jest tak słodko, jak wydaje się tym z nas, którzy zostali w Polsce i walczą np. z zataczającą coraz szersze kręgi głupotą polityków.

Jest też polski kościół. Tam jednak z nikim nie da się porozmawiać. Każdy siedzi zagubiony, smutny, pogrążony w jakieś totalnej beznadziei i się modli. Nie wiadomo tylko, czy o lepszą pracę czy o nowe siły na kolejny ciężki tydzień. Pracują, także ludzie wykształceni, jako sprzątacze, magazynierzy, barmani, kierowcy. Żeby wybić się z tłumu szarych robotników, trzeba pracować za trzech, a przy okazji mieć odrobinę szczęścia. Bo tu, w odróżnieniu od Polski, na znajomości nikt nie zwraca uwagi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska