Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dwie wigilijne opowieści

Grażyna Zwolińska 0 68 324 88 44 [email protected]
Masz tyle dzieci to zrobię ci stolnicę - powiedział stolarz do pani Sabiny. I zrobił. Z jednego kawałka ogromnej deski. Po 45 latach nie ma na niej nawet pęknięcia.
Masz tyle dzieci to zrobię ci stolnicę - powiedział stolarz do pani Sabiny. I zrobił. Z jednego kawałka ogromnej deski. Po 45 latach nie ma na niej nawet pęknięcia. fot. Grażyna Zwolińska
Ługowo, malutka wieś niedaleko Zielonej Góry. Rolników ze świecą szukać. Ostatnia krowa sprzedana dwa lata temu. Do szesnastu przedwojennych domów w ostatnim czasie dołączyło drugie tyle nowych.

Miastowi tu się budują. Wiejscy pracują w mieście. O swoich Wigiliach i życiu opowiadają...

Dwanaścioro plus mąż
- Masz tyle dzieci, to zrobię ci stolnicę - powiedział stolarz do pani Sabiny. I zrobił. Z jednego kawałka ogromnej deski. Po 45. latach nie ma na niej nawet pęknięcia.

To na tej stolnicy Sabina Marcinkowska z Ługowa robiła zawsze przed Wigilią uszka. Dla swojego Franciszka. Dla synów: Zdzicha, Ryśka, Krzyśka, Marka i Józka. Dla córek: Eli, Marysi, Beatki, Gosi, Zuzi, Joli i Iwonki. Uszka zajmowały całą stolnicę i dodatkowo blat wielkiego stołu. Ciasto z trzech kg mąki, potem z czterech, bo dzieci rosły. Niejadków w rodzinie nie było. Jak wróżka wywróżyła jej dużo dzieci, Sabina nie sądziła, że będzie ich aż dwanaścioro.

Zalety chlebowego pieca

Kiedy się "zgadali", ona, sierota, mieszkała w domu chrzestnej w Wolimierzycach koło Świebodzina. On przyjechał do pracy w POM-ie i u chrzestnej Sabiny wynajął pokoik. W 1957 r. wzięli ślub. Pan młody miał 24 lata, panna młoda osiem lat mniej. Potem mieszkali w kilku wsiach. Szczury nieraz po mieszkaniu biegały, ciasnota dokuczała, aż w końcu dyrektor PGR-u, do którego przeniósł się Marcinkowski, załatwił rodzinie domek w Ługowie. Sprowadzili się w 1974 r.

W letniej kuchni stał chlebowy piec. Przed świętami było więc gdzie upiec ciasto. W dwóch turach, po sześć blaszek. Na Wigilię pani Sabina piekła na trzech blaszkach strucle z makiem. Robiła też sześć blaszek dużych pierogów z kapustą i grzybami w drożdżowym cieście. Wcześniej kisiła w kamiennym garnku buraki na barszcz. przyrządzała śledzie w occie i oleju i morskie ryby po grecku. Karp był za drogim przysmakiem. Nie mogło zabraknąć klusek z makiem i rodzynkami. Wszystko w hurtowych ilościach.

Zalety starej frani

Marianna Natkańska w Wigilię płacze. W dzień 15 lat temu zmarł jej syn. Nie może się z tym pogodzić. Wystarczy, że pomyśli i już łzy w oczach. Ale radość też jest

Pani Sabina, rocznik 1941, nie pamięta Wigilii robionych przez matkę. Po jej śmierci, jako pięcioletnie dziecko, trafiła do ciotki w Łodzi. Po drodze był dom dziecka i przerzucanie między ciotką a matką chrzestną oraz ciężka praca w rzeźni i w lesie. Na szkołę czasu bardzo mało.

W rzeźni, gdzie pracowała jako 13-latka (przyjęto ją tylko dlatego, że była sierotą - ojciec nie wrócił z wojny), jedna z kobiet przestrzegała: - Nie noś tyle, bo nie będziesz miała dzieci. Nieprawda. Jedno rodziło się po drugim. Dziś pani Sabina ma przyczepioną do boku lodówki kartkę z datami narodzin wszystkich swoich dzieci, żeby nie zapomnieć, kiedy które ma urodziny.

Bywały chwile, że siadała, maluchy wokół, jak te pisklęta, i płakała z przemęczenia, ze strachu, że na jedzenie i ubranie nie wystarczy. Wciąż ze starszych dzieci przerabiała na młodsze, cerowała, łatała. Dorabiała na polu u gospodarzy za trochę mąki czy kawałek słoniny. Ręki nigdy nie wyciągała. Musiała sobie radzić, bo mąż, żeby więcej zarobić, często wyjeżdżał na delegacje. Wtedy wszystko było na jej głowie.

Pierwszą pralkę dostała w Wolimierzycach od sąsiadki. Starą franię. Miała już wtedy siedmioro dzieci. Szczęście trwało krótko, pralka się zepsuła. I znów pranie na tarze albo na dużych kamieniach w jeziorze przy pomocy deski.

- Skąd ja miałam na to wszystko siły? - dziwi się dziś pani Sabina.

Zalety rodzinnych spotkań

W święta Bożego Narodzenia zawsze byli razem. U pana Franciszka w domu w Poznańskiem na Wigilię nie było barszczu, ale żurek. Nie jadło się karpia. Nie było też klusek z makiem, ale pokrojona bułka wymieszana z mokrym makiem.
Kiedyś, jeszcze w Wolimierzycach, gdzie było wielu przybyszów zza Buga, sąsiadka poczęstowała pani Sabinę słodziutką wigilijną kutią.

- Bardzo mi smakowała, ale potem zrobiło mi się słabo. Trafiłam do lekarza i okazało się, że mam cukier ponad 400. I tak, przy okazji wigilijnego dania, dowiedziałam się, że mam cukrzycę - opowiada. - Ale co sobie zjadłam, to moje.

Dziś w domku Marcinkowskich w Ługowie, oprócz rodziców, mieszka już tylko najmłodsza córka z mężem i synkiem. Wielka stolnica nie będzie więc chyba przed Wigilią potrzebna. Pani Sabina upiecze ze dwa strucelki, kilka drożdżowych pierogów. Zrobi tradycyjne potrawy, ale w niewielkiej ilości, bo niby kto miałby to wszystko zjeść.

Chciałaby kiedyś usiąść przy wigilijnym stole z gromadą swoich dzieci, z ich rodzinami. Ile ma wnucząt? Chyba ze czterdzieścioro. W grudniu urodzi się czwarty prawnuk. Trzy córki mieszkają za granicą. W Hiszpanii, USA i Niemczech. Reszta dzieci stosunkowo niedaleko. Dwójka nawet w tej samej wsi. W wigilijny wieczór o bliskich zawsze się myśli.

Dziesięcioro przy stole

Marianna Natkowska w Wigilię płacze. W ten dzień 15 lat temu zmarł jej syn. Nie może się z tym pogodzić. Wystarczy, że pomyśli i już łzy w oczach. Ale radość też jest.

Pani Marianna ma już 77 lat. Od 1959 r. mieszka w Ługowie. Swoją pierwszą Wigilię robiła jednak w Niedoradzu w 1950 r.. Tylko ona i Feliks, jej poślubiony miesiąc wcześniej mąż. Pamięta, że były pierożki z grzybami i kapustą, był karp. Skromnie, nie na swoim, "na lokatornym".

Zalety rodzinnego gniazda

Po dwóch latach urodziła się Jadwiga, a potem jeszcze Adam i Irena. Z czasem więc do wigilijnego stołu zasiadała już piątka. Rodziców ani teściów nie było, bo i skąd.
Mama Marianny zmarła w czasie wojny na raka. Został ojciec z siedmiorgiem dzieci. Ożenił się ponownie. Dorobił dalszej trójki. Macocha do dzieci z pierwszego małżeństwa serca nie miała.

- Nigdy nie była do nas - określa to pani Marianna.
Po wojnie rodzina, mieszkająca w Woli Rasztowskiej za Warszawą, przyjechała na Ziemie Zachodnie. Zamieszkali w Niedoradzu. Po kilku latach wrócili jednak do siebie. 17-letnia już Marianna postanowiła zostać.

- Jak nie było tam dla mnie gniazda rodzinnego, to po co było się pchać - wyjaśnia.
Po dwóch latach wyszła za Feliksa. Ślub brali w Niedoradzu, tu chrzcili dzieci. Jak więc Feliks dwa lata temu zmarł, pochowała go właśnie w tej miejscowości. Przy wigilijnym stole zrobiło się bardziej pusto.

Zalety wspólnych przeżyć

Spośród wigilijnych przysmaków, robionych jeszcze przez mamę, pani Mariannie najbardziej smakowały placuszki z mąki gryczanej. Nie barszcz, uszka, śledź w śmietanie. Jak poszła na swoje, takich placuszków nie robiła. Mąka gryczana była nie do dostania. Pochodzącemu z okolic Piotrkowa Trybunalskiego pani Feliksowi smakowało wszystko. Był sierotą, więc nie miał go kto wcześniej rozpieszczać, nie tylko podczas świąt. Cieszył się z rodziny, z dzieci.

- Mnie mama zmarła, jak miałam 12 lat. Mamy zabrakło, wszystkiego zabrakło. On nie miał rodziców. Rozumieliśmy się, bo swoje przeszliśmy - wspomina Marianna Natkańska. - Ale też człowiek każdym drobiazgiem się cieszył. A energii ile miał? Potrafiłam wigilijną kolację zrobić i do Otynia na pasterkę jechać.

Oczy pani Marianny na wspomnienie męża znów robią się wilgotne. Trudno było, gdy do stołu zamiast dziesięciu osób dwa lata temu zasiadło dziewięć. Ale pojawiła się Nina, prawnuczka. Ma pół roku, a już łyżeczką można ją karmić.

Dziś w domu w Ługowie, oprócz pani Marianny, mieszka jej córka Jadwiga Stochniał z mężem Janem. Są jeszcze córki Stochniałów: Renata z mężem Robertem i ich córką Sandrą oraz Ewa z mężem Jarkiem, synkiem Dawidem i malutką Niną.
W takim zestawie zasiądą do Wigilii. Dość wcześnie, bo około 16.00-17.00. Bo przecież Renata i Ewa z rodzinami muszą jeszcze pojechać do teściów.

Zalety wigilijnych smaków

Dziś w Ługowie inaczej niż w czasach pani Marianny. Jak się tu sprowadziła, było 16 domów. Teraz jeszcze raz tyle. Wyrosły w ostatnich latach. Miastowi przyjeżdżają, pytają o ziemię, chcą się budować. Do Zielonej Góry stąd blisko.

Tradycyjnych gospodarzy już nie ma. Ostatnia krowa we wsi była właśnie u rodziny Marianny Natkańskiej. Dwa lata temu sprzedali. A kiedyś zawsze dwie -trzy krowy, dwa konie, świń nawet kilkanaście, kury, kaczki, gęsi. Córka Marianny, Jadwiga, pamięta, że jak przychodziła ze szkoły, to - podobnie jak inne dzieci - po obiedzie szła paść krowy.

Dziś mleko rodzina Marianny kupuje w sklepie, bo tego prosto od krowy nikt nie chciał pić, po jajka jeździ się na fermę w Drzonkowie. Nowoczesność. Tylko Wigilię robi się tradycyjnie. Specjalnością córki pani Marianny, Jadwigi Stochniał, jest karp w śmietanie. Według przepisu, jaki dostała kilkanaście lat temu. Na stole pojawiają się też nowoczesne sałatki. Marianna Natkańska najbardziej jednak lubi tradycyjne wigilijne smaki. Całe życie jej się przy nich przypomina.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska