Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jacek Smykał: - Uratował mnie Rakowski

Katarzyna Borek 0 68 324 88 37 [email protected]
Jacek Smykał jest ordynatorem oddziału zakaźnego w Szpitalu Wojewódzkim w Zielonej Górze. Żonaty, dwóch synów. SB rozpracowywała go w ramach akcji o kryptonimie Smyk. Na jej podstawie IPN wszczął śledztwo w sprawie zbrodni komunistycznej, polegającej na skreśleniu z listy studentów. Zostało umorzone z powodu śmierci rektora.
Jacek Smykał jest ordynatorem oddziału zakaźnego w Szpitalu Wojewódzkim w Zielonej Górze. Żonaty, dwóch synów. SB rozpracowywała go w ramach akcji o kryptonimie Smyk. Na jej podstawie IPN wszczął śledztwo w sprawie zbrodni komunistycznej, polegającej na skreśleniu z listy studentów. Zostało umorzone z powodu śmierci rektora. fot. Paweł Janczaruk
Rozmowa z Jackiem Smykałem, ordynatorem oddziału zakaźnego w Szpitalu Wojewódzkim w Zielonej Górze, którego w 1975 roku SB wyrzuciło ze studiów.

- Co takiego złego zrobił pan Polsce Ludowej?
- Byłem studentem trzeciego roku Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie. Działałem w duszpasterstwie akademickim słynnego jezuity Huberta Czumy, brata obecnego ministra sprawiedliwości. Nasze spotkania miały patriotyczny charakter. Rozmawialiśmy o czasach przedwojennych, Armii Krajowej, socjalizmie. O czym nie mówiło się głośno, a w wielu rodzinach nawet po cichu. Jedynym dojściem do "niewygodnej" historii była literatura drugiego obiegu i radio Wolna Europa, dlatego to duszpasterstwo miało dla mnie tak ogromne znaczenie. Dla władzy było bardzo niewygodne, więc nie zdziwiłem się, gdy zostałem zaproszony na komendę MO. Okazało się jednak, że sprawa dotyczy mnie osobiście. Przyszedł donos, że na zajęciach z podstaw nauk politycznych napastliwie krytykowałem system socjalistyczny.

- Kto doniósł?
- Kolega z grupy. Tylko się domyślam, bo IPN nie znalazł danych informatora o kryptonimie Michał. SB chciało głównie, żebym się określił. W sensie oświadczenia, że jestem lojalnym obywatelem PRL. Powiedziałem, że zawsze byłem i nie widzę powodu podpisywania lojalki. Wtedy wprost zapowiedzieli swój prezent na Boże Narodzenie. Rzeczywiście, 23 grudnia rektor wezwał mnie z ojcem do Szczecina i wręczył decyzję o wyrzuceniu ze studiów. Było to nie tylko bezczelne, ale bez wymaganego uzasadnienia, dlatego się odwołałem. Jeden z garstki niezależnych posłów interpelował w mojej sprawie. To było tak wyjątkowe, że zrobił się duży smród i rektor anulował decyzję. 13 lutego 1976 roku wydał jednak następną. Tym razem skreślono mnie z listy studentów z uzasadnieniem. Że musiałem destrukcyjnie wpłynąć na światopogląd kolegów z grupy, postawę, a nawet posiać w nich niepotrzebne wątpliwości co do socjalistycznego ustroju. Ta druga decyzja to był jednocześnie wilczy bilet. I pokazówka, co SB może zrobić środowisku studenckiemu.

- Ale ono też zrobiło pokazówkę. Ojciec Czuma wziął pana na ambonę i nadał sprawie niesamowity rozgłos. Decyzja o wyrzuceniu Smykała ze studiów wisiała na uczelniach w całej Polsce.
- Wolna Europa o tym klepała, profesor Lipiński napisał piękny list w mojej obronie. Myślę, że moja sprawa to był pierwszy po 1968 roku dowód nie tylko jawnego działania służb specjalnych na terenie uczelni, ale i takiego wielkiego solidaryzmu studenckiego, jakiego doświadczyłem. Bardzo zorganizowanego, choć przecież ta pomoc szła nieformalnie. Bo działał tylko jeden słuszny socjalistyczny związek, do którego się należało i miało dobrze albo nie. Ja byłem jednak dowodem, że studentów stać na olbrzymią, spontaniczną akcję poparcia i obrony jednocześnie, bo to była obrona. Po mnie wielu studentów wylewano za politykę, ale już była instrukcja, by to robić z precyzyjnym uzasadnieniem - bez wysyłania niepotrzebnych sygnałów do buntu.

- Rektor swojej decyzji wobec pana nie zmienił.
- Groziło mi wojsko, dlatego z rodzinnej Zielonej Góry wyjechałem bez meldunku do Warszawy. Pracowałem jako sanitariusz w szpitalu. A jednocześnie ciągle pisałem - do komitetu centralnego PZPR, do ministerstw i spotykałem się z różnymi ludźmi, którzy rzekomo mieli mi pomóc w powrocie na medycynę. Bo ja od zawsze marzyłem o byciu lekarzem. Wcześniej dwa razy zdałem egzaminy na studia, ale się nie dostałem, takie były wtedy czasy.
Nikt mi jednak nie potrafił pomóc. SB powiedziało "nie" i wszyscy słuchali, nawet główny sekretarz partii ds. szkolnictwa. Usłyszałem od niego, że wszyscy są zbulwersowani moją postawą i już nie postudiuję w Polsce. Okazało się jednak, że w tym kraju jest jeden dobry człowiek. Mieczysław Rakowski.

- Były premier, ostatni sekretarz PZPR, a wtedy "świeży" członek komitetu centralnego PZPR.
- Były mąż Wandy Wiłkomirskiej, która była przyjaciółką mojej matki z lat dzieciństwa. Rakowski obiecał porozmawiać w mojej sprawie. I któregoś pięknego dnia usłyszałem, że mogę skończyć medycynę w Polsce, ale w Białymstoku. Zresztą pod troskliwą opieką panów z SB.

- Ma pan żal do tego kolegi donosiciela? Mógł pan teraz nie być ordynatorem szpitala wojewódzkiego.
- Mogłem skończyć karierę na szkole średniej i do końca życia myć klozety jako sanitariusz... Ale czy to on doniósł? SB wszędzie miało swoich ludzi. Myślę, że nawet ten wykładowca z zajęć politycznych, który tak nas zachęcał do szczerej i otwartej dyskusji, też był "ich". Miał zadane sondować studentów i "wyciągać" inaczej myślących.
Dziś, po przejrzeniu listów z mojej teczki w IPN-ie, jestem pewien, że padłem ofiarą prowokacji. Esbeckiej pokazówki. Który mój kolega pisałby matce czy ojcu, że ma w grupie takiego Smykała, który się o Związku Radzieckim wyraża? Kto by adres podawał, gdzie można tego Smykała dorwać? To się przecież kupy nie trzyma! Spreparowali to, żeby mnie ściągnąć na przesłuchanie i wyciągnąć coś o środowisku duszpasterskim, na którym im bardzo zależało. Mieli w nim swoje wtyki, ale my podejrzewaliśmy, kto donosi. Raczej baliśmy się jednak tego, co doniosą. Pamiętajmy, że oni na tym zarabiali. Im ciekawsze informacje, tym więcej dostawali. To dlatego je dopisywali pod konkretną potrzebę czy człowieka. Byle wykonać zadanie. Udowodnić, że złapali przestępcę. Większości z tych rewelacji SB i tak nie mogło sprawdzić.

- To może lepiej dziś instytut zamknąć, a teczki spalić?
- IPN ma swoje zadanie, bardzo ważne, ale musi bardziej uwiarygodniać dane. Z esbeckich dokumentów jednej prawdy o tamtych czasach na pewno się nie wyczyta.

- Ale wiadomo z nich, czy ktoś podpisał lojalkę, czy nie.
- Kilka lat temu byłem na konferencji, zresztą to IPN ją zorganizował. Był ojciec Czuma, moi koledzy z duszpasterstwa duchowego lat 70. Zaskoczyło mnie, że wszyscy inaczej zapamiętaliśmy ten czas. Ktoś stwierdził, że Kowalski wtedy donosił. Inny kolega, że to nieprawda, że Kowalski podpisał lojalkę, ale nie kapował. Nie ma jednej prawdy. Bo ludzie byli zmuszani do lojalności. Zrobiło tak wielu moich kolegów, już po moim wyrzuceniu, bo chcieli skończyć studia. Niektórzy godzili się na aktywną współpracę - i to ci są nieuczciwi.

- Pan jednak nie podpisał.
- Ale wielu porządnych ludzi tak. To były czasy, do których nie przystaje dzisiejsze rozumowanie. Że czarne albo białe.

- To jest rozgrzeszenie?
- Ci, którzy wtedy nie żyli, nie wiedzą, ile było presji. Ile nacisków. Strachu. Ohydnego szantażu ile było, co można było stracić. Ja wybroniłem się dzięki niesamowitej solidarności studenckiej i tak zwanym dojściom politycznym, ale inni ich nie mieli. Podobnie jak komfortu słuszności decyzji. U mnie w rodzinie nie było rozdarcia. Nikt bliski mi powiedział "Daj spokój, idź na kompromis, odszczekaj i skończysz te studia". Rodzice murem stali za mną, choć przecież cierpieli. Żałowali pewnie. Ale złego słowa nie usłyszałem, dlatego było mi łatwiej. Do 1989 roku wszyscy byliśmy zniewoleni strachem o swoją przyszłość. Albo wygrywałeś, albo przegrywałeś. Na tym to polegało. Ja zawalczyłem z tym lękiem.

- Dziękuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska