MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Luba Stróżek: - Tu znalazłam spokój

Beata Igielska 0 510 02 69 78 [email protected]
Luba Stróżek. Ma 85 lat. Wdowa, ma dwoje dzieci, czworo wnucząt i troje prawnuków. Lubi czytać powieści przygodowe i historyczne oraz sagi.
Luba Stróżek. Ma 85 lat. Wdowa, ma dwoje dzieci, czworo wnucząt i troje prawnuków. Lubi czytać powieści przygodowe i historyczne oraz sagi. fot. Beata Igielska
Rozmowa z Lubą Stróżyk, mieszkanką Skwierzyny, która urodziła się w Związku Radzieckim.

- Jak wyglądało pani dzieciństwo?
- Urodziłam się w Biełgorodzie. Miałam brata i siostrę. Mama prowadziła dom, tata był urzędnikiem. Z dzieciństwa najbardziej zapamiętałam wielki głód z lat 30. Marzyło się wtedy o łyżce rzadkiej zupy albo skibce chleba. Polepszyło nam się nieco, gdy w 1933 r. przenieśliśmy się do Charkowa. Tata pracował na akademii gospodarczej i dzięki temu mógł w ogóle kupować żywność. Nigdy nie zapomnę jednak ofiar głodu, zwłaszcza martwej kobiety z noworodkiem przy piersi, których zobaczyłam na dworcu.

- Co robiła pani w Charkowie?
- Uczyłam się, a potem pracowałam jako kreślarz w fabryce. Po wybuchu wojny, zwolniłam się, by pomagać mamie w domu. Tata był bardzo słaby po operacji, siostra urodziła dziecko, które bardzo chorowało i wtedy zaczął się koszmar. Niemcy rozstrzeliwali ludzi na każdym kroku, żyliśmy w ciągłym strachu. Panował taki terror, że każdy uciekał, gdzie mógł. Największą burzę przeczekałam na wsi, ale stamtąd wiosną 1942 r. wywieziono mnie na roboty do Niemiec.

- Jak wspomina pani ten okres?
- Miałam szczęście, bo trafiłam do ludzkiego gospodarza. Praca w polu była jednak ciężka, a ja nie byłam do niej przyzwyczajona, więc często chorowałam. Na szczęście w sąsiednim gospodarstwie poznałam męża, który okazał się moim wielkim skarbem. Pobraliśmy się i po wojnie na własną rękę wracaliśmy do Polski. Niestety, nasze plany pokrzyżowała moja kolejna choroba. Przypominała tyfus, więc trafiłam do polowego szpitala. Panowały tam jednak tak koszmarne warunki, że nawet lekarz radził mi opuścić to miejsce. Mąż zabrał mnie i kilka tygodni tułaliśmy się po Niemczech. Po wielu perypetiach przekroczyliśmy granicę. Wcześniej Anglicy odradzali nam wyjazd do Polski. Mówili, że chyba oszaleliśmy i że będziemy żałować. Mieliśmy też problemy z rosyjskimi żołnierzami, którzy bywali agresywni, pijani, na każdym kroku żądali papierosów i wódki. A my nie mieliśmy nic, prócz ubrań. W Polsce od razu pojechaliśmy do rodziny męża w Szamotułach.

- Jak panią przyjęli?
- Ciężko o tym mówić, ale mnie nie akceptowali. Uważali, że Rosjanka to diabeł, który nie wierzy w Boga. Dla nich byłam wrogiem, prawie takim jak Niemcy, a może i gorszym. Załamałam się, bo myślałam, że po wojnie już nic złego mnie nie może spotkać. Chciałam nawet wrócić w swoje rodzinne strony, ale mąż podtrzymywał mnie na duchu. Jego kuzyn poradził nam, byśmy wyjechali na tzw. Ziemie Odzyskane i tam zaczęli nowe życie. Tak zrobiliśmy. Najpierw zamieszkaliśmy w Międzyrzeczu, potem w Skwierzynie. Tu znaleźliśmy spokój, bo poznaliśmy różnych przyjaciół.

- Czuje się pani Polką czy Rosjanką?
- Po tylu latach jest we mnie więcej Polki. Wspominam młodość, oglądam zdjęcia i widokówki, odwiedziłam rodzinne strony, ale mnie tam nie ciągnie. Bardzo przeżyłam prawdę o zamordowanych przez Rosjan w Charkowie polskich żołnierzach. Przecież w czasie wojny mieszkałam w tym mieście. Chociaż było to wiele lat temu, takich rzeczy się nie zapomina. Teraz staram się jednak żyć teraźniejszością i cieszyć się każdym dniem.

- Dziękuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska