Zachowana wieżyczka wartownicza z ogrodzeniem z drutów kolczastych
(fot. fot. Kazimierz Ligocki)
Woldenberg-Dobiegniew to z jednej strony ciężki obóz jeniecki, a z drugiej uniwersytet, teatry, orkiestry i duża biblioteka.
Dziś obóz to tylko jeden barak. - Niestety, nie zachowały się te, w których rzeczywiście siedzieli polscy oficerowie - mówi przewodnik Bogdan Siwiec. Tłumaczy, że po wojnie w dawnym obozie mieściła się tuczarnia świń i budynki nadawały się jedynie do rozbiórki.
Historia obozu zaczyna się w maju 1940 r. To wtedy trafiło tu prawie 7 tys. polskich oficerów i podoficerów wziętych do niewoli w kampanii wrześniowej. - Na gołym polu sami sobie wybudowali te baraki - opowiada B. Siwiec i na dowód pokazuje fotografię, na której widać wielkie płócienne namioty. - A kiedy obóz już stanął, baraki przemarzały, oficerowie mieli do spania koślawe, trójpiętrowe nary. Rzadko pozwalano im na zmianę sienników. To samo dotyczyło prania bielizny i mundurów, nie mieli za bardzo dostępu do wody, lekarstw, jedzenie było podłe.
Mów do mnie po polsku
Bogdan Siwiec prezentuje najnowszy nabytek, gitarę. To jedyny instrument w zbiorach muzeum.
(fot. fot. Kazimierz Ligocki)
Wśród zdjęć jeńców, którzy byli tu więzieni można wypatrzyć fotografię postawnego mężczyzny patrzącego w bok. To kontradmirał Józef Unrug. Ten syn pruskiego oficera w takcie I wojny światowej służył w niemieckiej marynarce, po odrodzeniu się Wojska Polskiego przeszedł do polskiej marynarki. W 1939 r. był dowódcą obrony polskiego wybrzeża i stąd trafił do Woldenberga. Był odznaczony krzyżami: niemieckim Żelaznym i polskim Virtuti Militari. - Mówił świetnie po niemiecku, a ponieważ miał niemieckie korzenie, miał ten przywilej, że mógł korzystać z niemieckiej kantyny. Ile razy jednak któryś z żołnierzy zwrócił się do niego po niemiecku, zawsze z wyższością mu odpowiadał "Mów do mnie po polsku!" i prał trzcinką po łapach. Proszę sobie to wyobrazić, niby jeniec, ale z przywilejami - opowiada B. Siwiec. A w kantynie kupował dobra niedostępne w obozie i tak pomagał innym towarzyszom niedoli.
Tuż obok wisi zdjęcie młodego mężczyzny o bardzo przenikliwym spojrzeniu. - To kapitan Franciszek Dąbrowski, zastępca majora Henryka Sucharskiego, dowódcy obrony Westerplatte - mówi nasz przewodnik. I dodaje, że Sucharski prawdopodobnie przez kilka dni musiał być w Woldenbergu, skoro trafili tu jego ludzie. Ale jak do tej pory żadnych dokumentów potwierdzających ten fakt nie udało się znaleźć.
Szkolili się, żeby nie zwariować
Fotografia z jednego z przedstawień obozowego teatru. W centrum reżyser i jednocześnie bardzo znany aktor Kazimierz Rudzki
Wśród rozlicznych eksponatów, jakie wypełniają barak - muzeum sporo jest rozlicznych dyplomów Uniwersytetu Woldenberskiego. Kierował nim wybitny polski archeolog prof. Kazimierz Michałowski. W uczelni studiowało 1,5 tys. osób, a różne dziedziny wiedzy wykładało 80 nauczycieli z pełnymi uprawnieniami akademickimi. - Szkolili się, żeby nie zwariować - mówi przewodnik.
W osobnych wydzielonych salach można zobaczyć, że obóz żył własnym życiem. - Działało tu kilka teatrów, w tym dramatyczny kierowany przez znanego aktora Kazimierza Rudzkiego. Istniało kilka różnych orkiestr z pełną symfoniczną na czele - mówi przewodnik i z dumą pokazuje świeżutki nabytek: zniszczoną gitarę. - To jedyny instrument, jaki mamy - tłumaczy. Działała pracowania plastyczna kierowana przez wielkiego rzeźbiarza Stanisława Horno-Popławskiego. W muzeum zachowało się sporo interesujących i na dobrym poziomie drzeworytów. Działała tu poczta, można nawet obejrzeć znaczki obozowe. Urządzono też igrzyska olimpijskie. - Oni starali się żyć jak w prawdziwym świecie - podkreśla B. Siwiec.
Z podrobionym karabinem
Jeńcy jednak nie byliby sobą, gdyby nie starali się uciekać. Jako pierwszy z obozu prysnął Jan Mickunas, znany jeździec i trener jeździectwa, ojciec Wojciecha Mickunasa osiadłego pod Gorzowem byłego olimpijczyka i trenera polskiej kadry jeździeckiej. Jednak najbardziej zasłużonym w organizowaniu ucieczek był kapitan Zdzisław Pacak-Kuźmirski. To on wraz z kolegami wykopał dwa tunele, aż w końcu z czwórką innych towarzyszy uciekł w spektakularny sposób. Obozowa pracownia uszyła mu mundur niemieckiego strażnika, ktoś wystrugał z drewna karabin. 20 marca 1942 r. przebrany za Niemca Pacak-Kuźmirski wyprowadził za druty czwórkę kolegów. W muzeum jest replika drewnianego karabinu i zdjęcia wszystkich bohaterów ucieczki.
Obóz przestał istnieć zimą 1945 r.
WARTO WIEDZIEĆ
Renata Ochwat
0 95 722 57 72
[email protected]
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?