MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Miłosna inwestycja

RADOSŁAW PILONIS
Nie myślał o adoptowaniu dziecka. W zasadzie zadecydował o tym odruch, impuls. Jednak tak silny, że wystarczył do pokonania wszystkich przeszkód i osiągnięcia celu - zdobycia miłości dziecka.

W firmie, w której pracował wtedy Marek wymyślono, żeby zbierać prezenty dla mieszkańców jednego z domów dziecka. Podarunków uzbierano więcej niż się można było spodziewać. Pojawił się jednak problem: kto te upominki zawiezie. A wypadło tak, że trzeba było jechać w Wigilię. Wiadomo, że wtedy nikt nie ma czasu. Marek miał, więc pojechał.
Na miejscu szał, dzieciaki podniecone, zaskakująco radosne. Zdziwiło go także i to, że na miejscu było mało dzieci. Część na święta pojechała do biologicznych rodziców, inne trafiły do rodzin, które od lat biorą je do swoich domów, żeby pokazać, jak wyglądają prawdziwe święta.
- Wtedy pierwszy raz pomyślałem, że dobrze byłoby wziąć jakieś dziecko do siebie, żeby choć na kilka dni poprawić mu humor - mówi.
Zrobiło mu się żal jednej dziewczynki. Nie mogła sobie znaleźć żadnego prezentu. Zapytał, czy chciałaby pojechać do niego na święta. Mała najpierw się zgodziła, potem stanowczo odmówiła i nic nie było w stanie jej przekonać do tego, żeby zdecydowała się na wyjazd. W domu dziecka była jednak inna dziewczynka, która chciała jechać.
- Sam byłem zaskoczony swoją decyzją. Nie kontaktowałem się z żoną, bo wiedziałem, że się ucieszy. I nie pomyliłem się. Gdy stanęliśmy w drzwiach, żona popłakała się. Dziecko było tak ufne i zadowolone, że przez moment nie żałowałem swoje decyzji - podkreśla Marek.
Nie pili
Wigilię rodzina Marka spędzała razem. Wśród nich była także Krysia. Na początku siedziała wystraszona wśród obcych sobie ludzi. Nagle wyszła do innego pokoju, powiedziała tylko, że nie lubi, jak tylu panów siedzi przy jednym stole. Potem opowiedziała, że gdy w jej rodzinnym domu schodziło się kilka dorosłych osób, to na stole pojawiały się butelki, a spotkania rodzinne zamieniały się w libacje alkoholowe.
Dopiero kiedy się przekonała, że u Marka na stole nie ma alkoholu, poczuła się bezpieczna. Gdy święta się skończyły, Krysię trzeba było odwieźć do domu dziecka. Rozstanie dorosłym przyszło niezwykle ciężko. Małej musieli obiecać, że ją odwiedzą.
- Baliśmy się, czy nie rozbudziliśmy w niej nadziei, której nie będziemy potrafili spełnić - podkreśla Marek.
- To, czego się obawialiśmy u dziecka nas dotknęło. To my nie mogliśmy się z nią rozstać - mówi żona Marka. - W domu odczuwaliśmy dotkliwą pustkę i tęskniliśmy za Krysią.
Długo tak nie wytrzymali i po dwóch tygodniach pojechali do niej, a potem wzięli ją na ferie.
Chyba wtedy zaczęli myśleć o tym, by ją wziąć na zawsze.
Po feriach przywozili Krysię do Zielonej Góry na weekendy. Gdy trzeba było ją odwozić, dziecko za każdym razem było coraz smutniejsze. Marek i Alicja coraz bardziej cierpieli z powodu rozstań.
- Za każdym razem czuliśmy się tak, jak gdyby Krysia wyjeżdżała na kolonie - mówią.
W końcu zaczęli rozmawiać o tym, by Krysia została u nich. - Chcieliśmy tego oboje - podkreślają.
Matka się zrzeka
Najpierw porozumieli się z domem dziecka. Tam poradzono im, że pierwszym krokiem powinno być zadeklarowanie chęci stworzenia dla dziecka rodziny zastępczej.
Złożyli odpowiednie dokumenty. Dom dziecka miał się skontaktować z matka Krysi, którą co prawda pozbawiono praw rodzicielskich, to jednak lepiej było mieć jej zgodę. Ta nie robiła żadnych problemów.
Wniosek o stworzenie rodziny zastępczej trafił do sądu. Nim doszło do rozprawy, w domu Marka i Alicji pojawił się kurator. Ocenił warunki mieszkaniowe, skontrolował, jak dziecko czuje się w nowym domu.
Po pierwszej rozprawie kolejna miała rozstrzygnąć o przysposobieniu dziecka do rodziny zastępczej. Sąd się zgodził. Nowi rodzice byli zdziwieni tym, że wszystko poszło w miarę dobrze i bez większych kłopotów. Problem pojawił się wtedy, gdy postanowili zmienić nazwisko Krysi.
- Mała szła do pierwszej klasy. Chcieliśmy, żeby miała takie samo nazwisko jak my, by nie miał poczucia odmienności, zresztą jest naszą córką - mówi Marek. - Myśleliśmy, że zmiana nazwiska to kosmetyka. Okazało się inaczej.
Wniosek złożyli w sądzie, w sierpniu. Pierwsza rozprawa odbyła się dopiero w październiku. Wtedy okazało się, że brakuje jakichś dokumentów. Sprawę odroczono. Potem sędzia nie mówił, że zmieniając nazwisko chcą Krysię oderwać od rodziny. Przekonywali, że robią to dla dobra dziecka. Mała w szkole posługiwała się nowym nazwiskiem.
- Doszło do tego, że gdy kurator sprawdzał, jak dziecko radzi sobie w szkole dowiedział się, że przedstawia się nowym nazwiskiem. W domu spytał Krysię, jak się nazywa. Podała nasze nazwisko - mówi Alicja.
Podczas kolejnej rozprawy udało się przekonać sędziego, że taka zmiana będzie lepsza dla dziecka.
Mamo-ciocia, wujko-tata
Krysia czuła się dobrze w nowej rodzinie. Spytaliśmy ją, czy chce do nas mówić: mamo i tato. Zgodziła się, choć na początku myliło jej się i do nowych rodziców zwracała się ciociu-mamo albo wujku-tato.
Po kilku miesiącach było widać też zmiany w jej zachowaniu. Na początku była bardzo skryta. Umiała godzinami bawić się sama. Starała się również na silę dopasować do wymagań i oczekiwań nowej rodziny, co wyglądało w pewnych chwilach sztucznie.
Zdarzało się, że w momencie złości potrafiła zamknąć się w pokoju i przez kilka godzin siedzieć bez słowa. Męczył ja nadzór, wymagania i dyscyplina. Często się buntowała.
- Kiedyś powiedziała, że nie jesteśmy jej mamą i tatą, więc nie będzie nas słuchać. Odpowiedzieliśmy, że nie jest naszą córką. Wtedy temat się skończył i już więcej nie próbowała używać takich argumentów. Zrozumiała, że to nie działa tylko w jedną stronę. Teraz śmieje się, gdy jest wesoła, gdy jest zła to zła, gdy smutna to smutna. Ma poczucie bezpieczeństwa i wie, że jest akceptowana - mówi Alicja. - Gdy teraz narozrabia to po kilku minutach przychodzi i przeprasza.
Po roku widać, że to jest zupełnie inne dziecko, także fizycznie. Urosła, wyładniała. W szkole rodzi sobie bardzo dobrze jest ambitna i pracowita
- Gdy zabieraliśmy ją z domu dziecka, powiedziano nam, że orłem nie będzie. Jednak pracowałam z nią przez całe wakacje, razem odrabiamy lekcje. Wystarcz poświecić czas dziecku i będą efekty - mówi Alicja. - Trzeba je stymulować i chwalić. Robimy to i są efekty.
Rodzeństwo
Krysia ma sześcioro rodzeństwa, wszyscy byli razem z nią w domu dziecka, ale więzy między dziećmi okazały się słabe. Jednak rodzice starają się, by utrzymywała z nimi kontakt.
- Co wieczór mówimy razem pacierz, chcemy, by prosiła o zdrowie dla braci i sióstr - wyjaśnia Marek. - Chcę, żeby o tym pamiętała, bo to jest zdrowsze niż ukrywanie prawdy.
Na ostatnią wigilię zaprosili jedną z sióstr.
Czasem zdarzają się jednak sytuacje, które zaskakują Alicję i Marka. Podczas jednej z wizyt w domu dziecka, gdy przyszedł czas wracać do domu, Krysia oglądała telewizję i w żaden sposób nie można było jej zaciągnąć do samochodu.
- Tyle się napracowaliśmy i wszystko pęka jak bańka mydlana - powiedziała Alicja.
Na siłę wsadzili ją do samochodu. Dopiero wizja odwiedzin w Mc Donaldzie poprawiła jej humor.
- W domu mała śmiała się z nas. Mówiła, że daliśmy się nabrać. Wiadomo, że chcę być w domu - wspomina Marek.
Dlatego podjęli decyzję ospotkaniach z psychologiem. Liczą, że w ten sposób uda im się zrozumieć to, z czym teraz nie potrafią sobie poradzić.
Wiedzą też, że na wiele rzeczy nie mogą sobie pozwolić, na które można się zdecydować wychowując własne dziecko.
- Nasze doznało tyle nieszczęść. Przyjęliśmy jednak pewną zasadę, że tyle ile miłości otrzyma teraz, tyle dostaniemy w przyszłości. Tego się trzymamy - mówią prawie jednocześnie Alicja i Marek.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska