- Jeszcze dwa lata temu był pan anonimowy w tłumie. Teraz już pan tak spokojnie ulicą nie przejdzie. Jakie są plus i minusy popularności?
- Każdemu, kto zaczyna, taka nagła popularność wydaje się obca. Zdarzają się sytuacje sympatyczne, ale i też dziwne. Ale przecież nie będę wybrzydzać.
- Może pan sobie pozwolić jeszcze na robienie zakupów w dresie? Czy też ma pan opory, bo wszyscy patrzą?
- Bardzo szybko przestaje się zauważać, że inni patrzą. Jeżdżę więc nadal metrem, tramwajami, pociągami. Czuję się całkiem swobodnie.
- Słyszałam, że jako dziecko dużo pan rysował i miał do tego talent. Kiedy plastyka przegrała z aktorstwem?
- W podstawówce bardzo dużo rysowałem, malowałam. Ale jak byłem w liceum, to poznałem teatr i od razu sprecyzowały się moje plany: chciałem grać. Jednak do dziś czasami rysuję. W filmie "Skazany na bluesa" pojawia się rysunek takiego mrocznego anioła. Jestem jego autorem.
- Aktor powinien oddzielać teatr od życia, zachować pewien dystans. Czy łatwo wychodzi się z tak trudnych ról, jak Ryszarda Riedla, legendarnego wokalisty Dżemu, w filmie "Skazany na bluesa"?
- Jest taki modny trend: że aktorzy idą w wódkę. Ale ja nie mam problemów z przejściem do normalnego życia. Nie mitologizuję zawodu aktora. Nie staram się tworzyć wokół tego zawodu jakiejś otoczki. Po prostu jestem w pracy i wychodzę z pracy.
- Przygotowując się do roli Ryśka Riedla odwiedzał pan ośrodki Monaru. To był pana pomysł?
- To był pomysł producentów, bardzo chętnie z niego skorzystałem, bo czułem, że za mało wiem o narkomanii. Wtedy jeszcze mieszkałem w Krakowie, więc zgłosiłem się do krakowskiego Monaru. Chodziłem razem z wolontariuszami, a że wtedy nie grałem w filmie i nikt mnie nie znał, to początkowo sporo ludzi podejrzewało, że jestem jakimś policjantem w cywilu. Musiałem zaprosić ich do teatru. Dzięki tym wizytom w ośrodku udało mi się trochę poznać życie ludzi ładujących sobie w żyły.
- Niektórzy widzowie uważali, że zagrał pan narkomana tak dobrze, że chyba musiał pan naprawdę zażywać narkotyki...
- Gdybym spróbował, gdybym brał, to bym filmu nie skończył. Nie grałbym też w żadnym innym filmie, serialu ani w teatrze. Bo z narkotyków tak łatwo się nie wychodzi.
- Zakończył pan zdjęcia do filmu "Testosteron". Kogo pan tam gra?
- Robala, zakompleksionego mikrobiologa, który zawsze ma problemy z kobietami. Z niecierpliwością czekam na premierę tego filmu. Wiem, że koledzy z obsady mieli już okazję obejrzeć surową wersję "Testosteronu". Bardzo im zazdrościłem. Przesłali mi więc pozdrowienia z zapewnieniem, że wyszło ciekawie. Czekam dalej.
- Długo pan mieszka w Warszawie?
- To trudno sprecyzować. Przeprowadziłem się w związku z pracą w serialu "Camera Cafe", ale wtedy miałem jeszcze etat w Krakowie, więc wciąż podróżowałem. Na stałe mieszkam w Warszawie od połowy 2005 r. Jak ktoś chce iść do przodu, to prędzej czy później ląduje w Warszawie.
- Ma pan ulubiony polski film?
- Mam kilka, wymieniając jeden skrzywdziłbym drugi.
- W prasie przeczytać można, że najbardziej lubi pan Bareję.
- Kiedyś, w jakimś wywiadzie, powiedziałem, że ostatnio obejrzałem ileś tam filmów Barei. Dziennikarze szybko to streścili, coś tam skrócili i okazało się, że jestem fanem Barei. Oczywiście jestem fanem Barei i uważam, że gdyby żył w naszych czasach, to stworzyłby naprawdę wielkie komedie. Ale lubię też innych reżyserów i inne filmy.
- Czytałam też, że miał pan pewne problemy ze zdaniem matury?
- To prawda. Chodziło o historię. Opuściłem się w nauce i nie zdałem. Wtedy nie było amnestii, musiałem więc rok czekać. Ale nie żałuję, bo tamten rok spędziłem na deskach zawodowego teatru. Byłem głównie halabardnikiem, ale to była fajna szkoła.
- Dziękuję.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?