Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po prostu Władek

Zbigniew Borek 0 95 722 57 72 [email protected]
Po cygaro Władysław Komarnicki sięga tylko wtedy, gdy jest bardzo zadowolony
Po cygaro Władysław Komarnicki sięga tylko wtedy, gdy jest bardzo zadowolony fot. Kazimierz Ligocki
- Całe szczęście, że nie jestem kobietą, bo bym cały czas chodził w ciąży. Ja po prostu nie umiem nikomu odmówić - mówi Władysław Komarnicki, prezes Stali Gorzów.

Komarnicki jest jak: wściekły ojciec, ranny zwierz, leszcz, twardziel, stara wierzba rozdarta na pół, uśmiechnięty labrador. Komarnicki nie jest: dzieckiem szczęścia (choć szczęśliwy chyba jest), za bardzo bogatym człowiekiem (ale po prostu bogatym - tak), posłem, senatorem ani Bogiem (choć senatorem chciał być).

Twardziel od małego

Jest rok 1945, Wysocko Wyżne, woj. lwowskie, Kresy Wschodnie. Komarnicki (ojciec), fan Piłsudskiego, pakuje żonę, dzieci, trochę dobytku i ucieka przed czerwoną zarazą na Zachód.
- Sześć tygodni w bydlęcym wagonie, a ja byłem półtoramiesięczny berbeć. Od zawsze jestem twardziel - śmieje się dziś Komarnicki (syn). Siedzimy w gabinecie szefa rady nadzorczej Interbud-West. Fotele ze skóry, sekretarka, "najlepsza herbata". Na ścianie Stal w ramce, pod nią Kormanicki i Jędrzejczak, cygara, kłęby dymu, ramka. Na komodzie wór trofeów za biznes, sport, filantropię. "Powinienem odcinać kupony od swojego sukcesu zawodowego, leżeć na plaży wentylem do góry" - wie pan, kto to powiedział? - pytam.

- O, tyle byłem wtedy od granicy dobrego smaku - rozwiera palec wskazujący i kciuk na centymetr.

Leszcz i pęknięta wierzba

Komarnicki lubi mówić o sobie per Komarnicki. Na przykład: "Czyj to jest klub? Na pewno nie Komarnickiego!". Albo "To nie Władysław Komarnicki poszedł do prezydenta z prośbą o prezesurę w klubie, ale Tadeusz Jędrzejczak przyjechał do mnie".

Dlaczego się zgodził? - Bo jestem leszczem. Mnie, wie pan, poklepują po plecach, mówią: "Zrobisz to najlepiej", ale chętnych do pomocy nie widać. Dlatego szanuję prezydenta Jędrzejczaka - mówi. Na stadion, którego Gorzowowi zazdrości pół żużlowej Polski, miasto wydało 17 mln zł. Wysoką trybunę kibice ochrzcili "Komarówką", Komarnicki został działaczem roku "Tygodnika Żużlowego" i do dziś fetuje Jędrzejczaka przy każdej okazji.

W jednym z wywiadów wspomina, że gdy przejmował Stal w 2002 roku, "klub szedł w kloakę". - Dwa tygodnie temu znów czytałem jego wypowiedź, że zastał stadion z lat 40., z połamanymi ławkami, w ruinie - opowiada Jerzy Synowiec. Ten znany adwokat był szefem Stali w latach 1991-96. - Też zastałem klub w trudnej sytuacji, ale ani ja, ani kilkadziesiąt osób, które ze mną pracowały, nie opowiadały na prawo i lewo, że Stal się wali, a poprzednicy są do niczego. To nigdy nie służy wizerunkowi klubu - mówi Synowiec.

Jeszcze bardziej rozgoryczony jest Les Gondor. Jego firma Pergo była tytularnym sponsorem Stali, a on rządził klubem od 1996 do 2001 roku. - Zastanawiam, czy nie wstąpić przeciwko niemu na drogę prawną. Ostatnio w tych wymyślonych przez siebie długach doszedł do 7,5 miliona złotych. A prawda jest inna: ja doprowadziłem do układu z ZUS-em, trzeba było spłacić tylko 100 tysięcy, ale pan Komarnicki tych pieniędzy nie spłacił. Przez to układ się zawalił, wróciły stare długi. Niech włoży w Stal choć jeden procent pieniędzy - ale własnych, nie od sponsorów - jakie ja włożyłem. Choćby w remont stadionu zainwestowałem 4 miliony złotych. Jak nie kupiłem puszki farby, nie było czym płotu pomalować - denerwuje się Gondor.

Komarnicki często podkreśla, że za pracę w klubie nie bierze grosza. - Za to, jak Stal pracuje na jego nazwisko i na promocję jego firmy, powinien wpłacać na konto klubu przynajmniej milion złotych rocznie - uważa wkurzony Gondor.

Odchodzę na mur beton

Po przełomie ustrojowym w 1990 roku Komarnicki był kierownikiem eksportu w państwowej Przemysłówce. Przejął część jej ludzi i od zera zbudował Interbud-West. Dziś firma zatrudnia 250 osób, ma na koncie wielkie budowy. - Nie jestem dzieckiem szczęścia, nie wierzę w talent, do wszystkiego doszedłem pracą. Wychowałem się w biedzie, a bieda koduje w człowieku dwie rzeczy: hart i ambicję - mawia. Kiedy pytam, czy mu się chciało kończyć studia w wieku 47 lat, odpowiada: - Nie musiałem, byłem przecież właścicielem firmy, ale miałem pod sobą 50 inżynierów, ludzi z wyższym wykształceniem.

Trzy lata temu odpuścił prezesurę Interbudu-West. - W "Sztuce zarządzania" wyczytałem, że na jednym kierowniczym stanowisku można być najwyżej 6-8 lat, bo inaczej jest rutyna, czyli wstecznictwo. A ja już byłem 16 - wspomina ("Tygodnikowi Żużlowemu" powiedział, że rzucił firmę, żeby zająć się klubem). W Interbud-West został "tylko" szefem rady nadzorczej, "ale czynnym, dziś też wróciłem o drugiej w nocy ze spotkania w Katowicach".

Jest spełniony "zawodowo, społecznie i rodzinnie". Sportowo nie, bo zapowiadał w tym roku miejsce w pierwszej czwórce. Inaczej miał odejść ze Stali, na mur beton. - To pierwszy raz, kiedy złamałem publicznie dane słowo - przyznaje. Czuje się, jak "stara wierzba rozdarta na pół". - Zorganizowałem klub jak własną firmę, Stal to jest spółka akcyjna, monitorujemy każde 50 groszy - zapewnia. - Weszliśmy do ekstraligi. Ja mam 64 lata, w każdej chwili mogą mnie powołać do góry. Nie jestem za bardzo bogatym człowiekiem, po prostu: bogatym. Mam wspaniałą rodzinę: mądre dzieci, rezolutne wnuki, fantastyczną żonę. Jestem chyba szczęśliwy. Nie jestem przecież posłem, senatorem czy Bogiem, żebym musiał się martwić o wszystkich ludzi. Powinienem najwyżej działać jak indiańska starszyzna: radzić.

- Leżeć wentylem do góry?
- Nie ma pan pojęcia, ile osób i jak silną presję na mnie i moją rodzinę wywarło, żebym został. Kibice na stadionie wywiesili transparent "Władek, nie odchodź!". Wie pan, całe szczęście, że nie jestem kobietą, bo bym cały czas chodził w ciąży. Ja po prostu nie umiem nikomu odmówić - wzdycha Komarnicki. W wywiadach powtarza też, że nie ma komu przekazać klubu i bez niego "Stal zdechnie".

- Może powinien pan jednak spojrzeć prawdzie w oczy i odpowiedzieć, czy miliony wydane na Golloba i innych to była dobra inwestycja.
- A myśli pan, że co ja teraz robię?
- I?
- I na pewno będą zmiany w składzie.
- Trener Chomski?
- Myślę o tym.
- A pan? Przecież to są cały czas pana decyzje.
- To już definitywnie ostatni rok. Choćby się waliło i paliło.

Pas poszedłby w ruch

Według Synowca, Komarnicki uosabia to, co w żużlu dobre i złe. - Jego zasługi są bezdyskusyjne, ale popełnia też błędy. Może to już nie te czasy, żeby drużyna opierała się na własnych wychowankach, ale on nawet w juniorach stawia na import - mówi Synowiec. Identycznie Gondor: - Kibice i miasto powinno mu dziękować, ale z drugiej strony - jak można było kupić Golloba? To świetny zawodnik, ale klan Gollobów jest odwiecznym rywalem gorzowian. Nie można aż tak lekceważyć atmosfery. Drużyna, w której chłopaki z Gorzowa mieliby coś do gadania, czułaby większą odpowiedzialność. Własny zawodnik zawsze trzyma więcej gazu, a przecież - jak z Falubazem - czasem brakuje punktu.

Opowieści o zbawiennej mocy wychowanków Komarnicki wkłada między bajki. - Kibice rozliczają nas z wyniku - odpowiada. Przyznaje jednak, że gdy zamiast ośmiu punktów, lider przywozi dwa zera, sam bywa jak wściekły ojciec: - Najchętniej bym wtedy ściągnął pasa.

- Co pana powstrzymuje?
- XXI wiek.
Zapytałem, jakiego błędu by uniknął, gdyby cofnął czas. Myślałem, że wspomni o "to byli fani Falubazu przebrani w policyjne mundury" po pacyfikacji kibiców z Gorzowa czy o "dwa razy wpieprz przyjaciołom z południa i oczko wyżej", kiedy dwa razy wpieprz dostała Stal. A on: - Pięć lat wychowywałem syna mojej siostry, która była w Stanach. Miał 12 lat, nie bardzo się uczył i przyłożyłem mu pasem. Nie miałem prawa, bo to nie był mój syn

Kto wyznacza mi ścieżki

Ma sześć lat, od początku narzucił Komarnickiemu swoją osobowość i dlatego został Cezarem. - On mi wyznaczył ścieżki, po jakich chodzimy. Ja mu mówię: "Nie rusz tego", a on nic sobie z tego nie robi. Ale zamerda ogonem i już mi złość przechodzi - mówi.

Po tym, jak Stal zebrała nieludzkie baty od Falubazu, Cezar patrzył spode łba, bo Komarnicki dwa dni nie wychodził z domu, nie golił się, nie odbierał komórki. - Byłem, jak ranny zwierz - przyznaje. - Ale nawet kiedy jestem tak wkurwiony, potrafię przypomnieć sobie dobre chwile. I uśmiechnąć się sam do siebie. Szeroko, jak mój labrador.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska