Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Podróżnik magiczny. Boże Narodzenia na Jawie

Julia Janiszewska
Lody zamiast uszekLot jest długi najpierw z Dublina do Londynu, dalej z Londynu do Kuala Lumpur i wreszcie z Kuala Lumpur do Dżakarty. Z okazji Bożego Narodzenia w samolocie stewardesy i stewardzi serwują lody. Lody w święta zamiast pierogów, kapusty, serników i makiełek to dla mnie nowość i zapowiedź, że w Indonezji wszystko będzie inne.Ludzie DżakartyChyba tylko turpista jest w stanie zachwycić się stolicą Indonezji. „Jakież to nieprzyjemne i zaniedbane miasto” – notuję w moim dzienniku podróży po zobaczeniu Koty i portu. Kolejny dzień przynosi bardziej estetyczne doznania. W centrum jest mniej slamsów, więcej chodników i nawet działające światła. Ogromne wrażenie robi Muzeum Narodowe, w którym znaleźć można wszystko od ceramiki, przez technikę, broń, stroje i złoto z czasów dynastii chińskiej. Wszystko egzotyczne jak nigdzie dotąd.Ludzie uśmiechają się beztrosko, mimo wydawałoby się „piszczącej” biedy wokół. Gdy patrzę na ich zużyte ubrania, czuję, że pławię się w luksusach. Mężczyźni są bardzo chudzi, kobiety szczupłe. Na obiad, kolację i śniadanie zawsze jedzą smażony ryż, kurczaka i noodle. Mówią wieloma językami. (Cała Indonezja mówi około 250 językami nie licząc dialektów.) Ktoś wyciąga aparat i mówi do mnie „photo”. Myślę „prosi, żeby mu zrobić zdjęcie”, a on, że nie, bo on chce ze mną zdjęcie. Dziwne – myślę - może pomylił mnie z jakąś celebrytką. Chwila później podobna sytuacja i kolejna. Młode Indonezyjki pozują ze mną do zdjęć i chichoczą, jakbym była co najmniej Angeliną Jolie. Jakaś dziewczynka prosi o zdjęcie. Ustawiam się z nią. Jej koleżanka robi zdjęcie, a przy okazji jakiś dorosły przechodzeń też strzela nam cichaczem fotkę i oddala się szybko z wyrazem zadowolenia na twarzy. Gdy jednoczymy się w grupę podróżników codziennie bawimy się w bicie rekordów pozowania do zdjęć Indonezyjczyków. Moją główną kompetycją jest rudawy, łysiejący Walijczyk.Skorpiony na wyciągnięcie rękiMoje pierwsze urodziny z temperaturą ponad trzydzieści stopni spędzam w drodze. Pociąg do Pangandaram mknie mijając przepiękne pola ryżowe. Poza Dżakartą, mimo upału na Jawie można oddychać pełną piersią. W położonym nad Oceanem Indyjskim niewielkim Pangandaram jest co oglądać. Pierwsze kroki kierujemy na trzygodzinny trekking, zażywamy kąpieli nad wodospadem, który wpada do oceanu. W środku zimy kąpię się w cieplutkiej wodzie. Rozkosznie. Dalej odkrywamy dżunglę. Lokalny przewodnik wzywa nas do przygody. Małpy zwabia jedzeniem, jelenie  i jeżozwierze dziwnymi dźwiękami „paszczowymi”, a skorpiony kawałkami kurczaka. Mięso wkłada do małej nory. Udaje się. Jeden z niewielkich skorpionów wychodzi. Przewodnik, którego nie potrafię nazywać inaczej niż „szaleńcem”, chwyta go odpowiednio i każe jednemu z dżentelmenów wziąć skorpiona do buzi. Eksperyment kończy się sukcesem. Drugiemu z kolegów kładzie skorpiona na dłoni przestrzegając przed jakimkolwiek ruchem ręki. Zamieram się z wrażenia. Obserwuję dłoń. Nie drży. Nic się nie dzieje. „Szaleniec” zabiera skorpiona i wypuszcza opowiadając przy tym, że łapanie skorpionów to ulubiona zabawa tutejszych dzieciaków i sam nie pamięta ile razy był ukąszony.MniamZ wypiekami na twarzy wracamy do centrum miasteczka i idziemy na jedyny w swoim rodzaju rynek rybny. Czekam w kolejce jak inni. Gdy dochodzę do lady, z dużych pojemników z wodą wybieram spośród krabów, ośmiornic, krewetek,  jedną z lokalnych ryb. Pan waży rybę, zapisuje na kartce i pyta, czy jako dodatek wolę ryż, czy frytki. Wybieram ryż. Siadam przy stoliku, gdzie czeka już darmowa gorąca herbata. Kolejka się nie zmniejsza. Pan cierpliwie zapisuje kolejne zamówienia i sprawnie przekazuje je do kolegów kucharzy. Po chwili kelnerka przynosi mi soczyście wyglądającą rybę, świeżą, pachnącą, grillowaną, ze słodkawym sosem. Mimo rybnych pyszności niedoścignionym hitem kulinarnym stały się dla mnie naleśniki z bananami, wcale nierzadko serwowane zarówno z czekoladą jak i z żółtym serem. Wbrew pozorom smakuje lepiej niż brzmi. Zmęczona nasi goreng (smażony ryż często z owocami morza, kurczakiem i jajkiem), uzależniam się od słodkich naleśników, ale tych bez żółtego sera. Popijam je świeżymi sokami owocowymi, tanimi jak przysłowiowy barszcz: melon, mango, arbuz, awokado. Wybór jest niezwykły, a napoje smakują słodko i lekko jak indonezyjskie lato.Kokosy z malowankiPamiętam malowankę z dzieciństwa, gdzie trzeba było zamalować kokosy na palmie. Ten obraz wraca, gdy wchodzę do kokosowej przydomowej fabryki. W ogrodzie rosną palmy. Patrzę w górę. Kokosy radośnie szczerzą się do mnie z czubków palm. Mężczyźni zwinnie wspinają się na drzewa i zrywają owoce. Tymczasem panie zamaszystym ruchem otwierają orzechy kokosowe siekierkami. Nic się nie marnuje. Część idzie na produkcję włókna, część naczyń, a część do zjedzenia i tu też jest bogato, bo możemy wypić mleko kokosowe, zjeść wiórki albo skosztować specjalnego cukru o wyglądzie karmelu, którego bazą są soki, zbierane w zawieszanych na palmach wiadrach. Dziecięcy uśmiech wywołują nie tylko „żywe” kokosy. Podobną radość odczuwam oglądając kakaowce, ziarna dojrzewającej kawy, nerkowce, czy banany, których jako dzieciak nawet nie znałam ze sklepowych półek. Dziś te uginają się od egzotycznych towarów. Jednak kokosy, ziarna kawy, kakaowca, czy banany tak jak polskie wiśnie, jabłka i czereśnie, prawdziwie smakują tylko tam, gdzie zrodziła je ziemia.Julia JaniszewskaAutorka pochodzi z Nowej Soli, od ponad dziewięciu lat mieszka w Dublinie. Studiowała dziennikarstwo na Uniwersytecie Zielonogórskim i Scenopisarstwo w IADT (Instytut Sztuki, Designu i Technologii) w Dublinie. Wielka miłośniczka kultury, nauki, muzyki, literatury, świata filmu i dalekich podróży. Motto życiowe: marzenia służą jedynie po to, by je spełniać.Przeczytaj również: http://www.gazetalubuska.pl/polska-i-swiat/a/zywa-szopka-u-franciszkanow-aby-nigdy-nie-zabraklo-milosci-zdjecia-wideo,11621640/
Lody zamiast uszekLot jest długi najpierw z Dublina do Londynu, dalej z Londynu do Kuala Lumpur i wreszcie z Kuala Lumpur do Dżakarty. Z okazji Bożego Narodzenia w samolocie stewardesy i stewardzi serwują lody. Lody w święta zamiast pierogów, kapusty, serników i makiełek to dla mnie nowość i zapowiedź, że w Indonezji wszystko będzie inne.Ludzie DżakartyChyba tylko turpista jest w stanie zachwycić się stolicą Indonezji. „Jakież to nieprzyjemne i zaniedbane miasto” – notuję w moim dzienniku podróży po zobaczeniu Koty i portu. Kolejny dzień przynosi bardziej estetyczne doznania. W centrum jest mniej slamsów, więcej chodników i nawet działające światła. Ogromne wrażenie robi Muzeum Narodowe, w którym znaleźć można wszystko od ceramiki, przez technikę, broń, stroje i złoto z czasów dynastii chińskiej. Wszystko egzotyczne jak nigdzie dotąd.Ludzie uśmiechają się beztrosko, mimo wydawałoby się „piszczącej” biedy wokół. Gdy patrzę na ich zużyte ubrania, czuję, że pławię się w luksusach. Mężczyźni są bardzo chudzi, kobiety szczupłe. Na obiad, kolację i śniadanie zawsze jedzą smażony ryż, kurczaka i noodle. Mówią wieloma językami. (Cała Indonezja mówi około 250 językami nie licząc dialektów.) Ktoś wyciąga aparat i mówi do mnie „photo”. Myślę „prosi, żeby mu zrobić zdjęcie”, a on, że nie, bo on chce ze mną zdjęcie. Dziwne – myślę - może pomylił mnie z jakąś celebrytką. Chwila później podobna sytuacja i kolejna. Młode Indonezyjki pozują ze mną do zdjęć i chichoczą, jakbym była co najmniej Angeliną Jolie. Jakaś dziewczynka prosi o zdjęcie. Ustawiam się z nią. Jej koleżanka robi zdjęcie, a przy okazji jakiś dorosły przechodzeń też strzela nam cichaczem fotkę i oddala się szybko z wyrazem zadowolenia na twarzy. Gdy jednoczymy się w grupę podróżników codziennie bawimy się w bicie rekordów pozowania do zdjęć Indonezyjczyków. Moją główną kompetycją jest rudawy, łysiejący Walijczyk.Skorpiony na wyciągnięcie rękiMoje pierwsze urodziny z temperaturą ponad trzydzieści stopni spędzam w drodze. Pociąg do Pangandaram mknie mijając przepiękne pola ryżowe. Poza Dżakartą, mimo upału na Jawie można oddychać pełną piersią. W położonym nad Oceanem Indyjskim niewielkim Pangandaram jest co oglądać. Pierwsze kroki kierujemy na trzygodzinny trekking, zażywamy kąpieli nad wodospadem, który wpada do oceanu. W środku zimy kąpię się w cieplutkiej wodzie. Rozkosznie. Dalej odkrywamy dżunglę. Lokalny przewodnik wzywa nas do przygody. Małpy zwabia jedzeniem, jelenie i jeżozwierze dziwnymi dźwiękami „paszczowymi”, a skorpiony kawałkami kurczaka. Mięso wkłada do małej nory. Udaje się. Jeden z niewielkich skorpionów wychodzi. Przewodnik, którego nie potrafię nazywać inaczej niż „szaleńcem”, chwyta go odpowiednio i każe jednemu z dżentelmenów wziąć skorpiona do buzi. Eksperyment kończy się sukcesem. Drugiemu z kolegów kładzie skorpiona na dłoni przestrzegając przed jakimkolwiek ruchem ręki. Zamieram się z wrażenia. Obserwuję dłoń. Nie drży. Nic się nie dzieje. „Szaleniec” zabiera skorpiona i wypuszcza opowiadając przy tym, że łapanie skorpionów to ulubiona zabawa tutejszych dzieciaków i sam nie pamięta ile razy był ukąszony.MniamZ wypiekami na twarzy wracamy do centrum miasteczka i idziemy na jedyny w swoim rodzaju rynek rybny. Czekam w kolejce jak inni. Gdy dochodzę do lady, z dużych pojemników z wodą wybieram spośród krabów, ośmiornic, krewetek, jedną z lokalnych ryb. Pan waży rybę, zapisuje na kartce i pyta, czy jako dodatek wolę ryż, czy frytki. Wybieram ryż. Siadam przy stoliku, gdzie czeka już darmowa gorąca herbata. Kolejka się nie zmniejsza. Pan cierpliwie zapisuje kolejne zamówienia i sprawnie przekazuje je do kolegów kucharzy. Po chwili kelnerka przynosi mi soczyście wyglądającą rybę, świeżą, pachnącą, grillowaną, ze słodkawym sosem. Mimo rybnych pyszności niedoścignionym hitem kulinarnym stały się dla mnie naleśniki z bananami, wcale nierzadko serwowane zarówno z czekoladą jak i z żółtym serem. Wbrew pozorom smakuje lepiej niż brzmi. Zmęczona nasi goreng (smażony ryż często z owocami morza, kurczakiem i jajkiem), uzależniam się od słodkich naleśników, ale tych bez żółtego sera. Popijam je świeżymi sokami owocowymi, tanimi jak przysłowiowy barszcz: melon, mango, arbuz, awokado. Wybór jest niezwykły, a napoje smakują słodko i lekko jak indonezyjskie lato.Kokosy z malowankiPamiętam malowankę z dzieciństwa, gdzie trzeba było zamalować kokosy na palmie. Ten obraz wraca, gdy wchodzę do kokosowej przydomowej fabryki. W ogrodzie rosną palmy. Patrzę w górę. Kokosy radośnie szczerzą się do mnie z czubków palm. Mężczyźni zwinnie wspinają się na drzewa i zrywają owoce. Tymczasem panie zamaszystym ruchem otwierają orzechy kokosowe siekierkami. Nic się nie marnuje. Część idzie na produkcję włókna, część naczyń, a część do zjedzenia i tu też jest bogato, bo możemy wypić mleko kokosowe, zjeść wiórki albo skosztować specjalnego cukru o wyglądzie karmelu, którego bazą są soki, zbierane w zawieszanych na palmach wiadrach. Dziecięcy uśmiech wywołują nie tylko „żywe” kokosy. Podobną radość odczuwam oglądając kakaowce, ziarna dojrzewającej kawy, nerkowce, czy banany, których jako dzieciak nawet nie znałam ze sklepowych półek. Dziś te uginają się od egzotycznych towarów. Jednak kokosy, ziarna kawy, kakaowca, czy banany tak jak polskie wiśnie, jabłka i czereśnie, prawdziwie smakują tylko tam, gdzie zrodziła je ziemia.Julia JaniszewskaAutorka pochodzi z Nowej Soli, od ponad dziewięciu lat mieszka w Dublinie. Studiowała dziennikarstwo na Uniwersytecie Zielonogórskim i Scenopisarstwo w IADT (Instytut Sztuki, Designu i Technologii) w Dublinie. Wielka miłośniczka kultury, nauki, muzyki, literatury, świata filmu i dalekich podróży. Motto życiowe: marzenia służą jedynie po to, by je spełniać.Przeczytaj również: http://www.gazetalubuska.pl/polska-i-swiat/a/zywa-szopka-u-franciszkanow-aby-nigdy-nie-zabraklo-milosci-zdjecia-wideo,11621640/ Julia Janiszewska
Przy oglądaniu powitań noworocznych z egzotycznych krajów zawsze tliła się myśl - jakby to było spędzić święta w gorącym słońcu zamiast w śniegu, kąpać się w ciepłym morzu, zamiast ubierać choinkę. I stało się. W Polsce Wigilia, a ja siedzę w samolocie do Dżakarty, gdzie średnia temperatura grudnia wynosi 27 stopni.

Lody zamiast uszek

Lot jest długi najpierw z Dublina do Londynu, dalej z Londynu do Kuala Lumpur i wreszcie z Kuala Lumpur do Dżakarty. Z okazji Bożego Narodzenia w samolocie stewardesy i stewardzi serwują lody. Lody w święta zamiast pierogów, kapusty, serników i makiełek to dla mnie nowość i zapowiedź, że w Indonezji wszystko będzie inne.

Ludzie Dżakarty

Chyba tylko turpista jest w stanie zachwycić się stolicą Indonezji. „Jakież to nieprzyjemne i zaniedbane miasto” – notuję w moim dzienniku podróży po zobaczeniu Koty i portu. Kolejny dzień przynosi bardziej estetyczne doznania. W centrum jest mniej slamsów, więcej chodników i nawet działające światła.

Ogromne wrażenie robi Muzeum Narodowe, w którym znaleźć można wszystko od ceramiki, przez technikę, broń, stroje i złoto z czasów dynastii chińskiej. Wszystko egzotyczne jak nigdzie dotąd.

Ludzie uśmiechają się beztrosko, mimo wydawałoby się „piszczącej” biedy wokół. Gdy patrzę na ich zużyte ubrania, czuję, że pławię się w luksusach. Mężczyźni są bardzo chudzi, kobiety szczupłe. Na obiad, kolację i śniadanie zawsze jedzą smażony ryż, kurczaka i noodle. Mówią wieloma językami. (Cała Indonezja mówi około 250 językami nie licząc dialektów.)

Ktoś wyciąga aparat i mówi do mnie „photo”. Myślę „prosi, żeby mu zrobić zdjęcie”, a on, że nie, bo on chce ze mną zdjęcie. Dziwne – myślę - może pomylił mnie z jakąś celebrytką. Chwila później podobna sytuacja i kolejna. Młode Indonezyjki pozują ze mną do zdjęć i chichoczą, jakbym była co najmniej Angeliną Jolie. Jakaś dziewczynka prosi o zdjęcie. Ustawiam się z nią. Jej koleżanka robi zdjęcie, a przy okazji jakiś dorosły przechodzeń też strzela nam cichaczem fotkę i oddala się szybko z wyrazem zadowolenia na twarzy. Gdy jednoczymy się w grupę podróżników codziennie bawimy się w bicie rekordów pozowania do zdjęć Indonezyjczyków. Moją główną kompetycją jest rudawy, łysiejący Walijczyk.

Skorpiony na wyciągnięcie ręki

Moje pierwsze urodziny z temperaturą ponad trzydzieści stopni spędzam w drodze. Pociąg do Pangandaram mknie mijając przepiękne pola ryżowe.

Poza Dżakartą, mimo upału na Jawie można oddychać pełną piersią. W położonym nad Oceanem Indyjskim niewielkim Pangandaram jest co oglądać. Pierwsze kroki kierujemy na trzygodzinny trekking, zażywamy kąpieli nad wodospadem, który wpada do oceanu. W środku zimy kąpię się w cieplutkiej wodzie. Rozkosznie.

Dalej odkrywamy dżunglę. Lokalny przewodnik wzywa nas do przygody. Małpy zwabia jedzeniem, jelenie i jeżozwierze dziwnymi dźwiękami „paszczowymi”, a skorpiony kawałkami kurczaka. Mięso wkłada do małej nory. Udaje się. Jeden z niewielkich skorpionów wychodzi. Przewodnik, którego nie potrafię nazywać inaczej niż „szaleńcem”, chwyta go odpowiednio i każe jednemu z dżentelmenów wziąć skorpiona do buzi. Eksperyment kończy się sukcesem. Drugiemu z kolegów kładzie skorpiona na dłoni przestrzegając przed jakimkolwiek ruchem ręki. Zamieram się z wrażenia. Obserwuję dłoń. Nie drży. Nic się nie dzieje. „Szaleniec” zabiera skorpiona i wypuszcza opowiadając przy tym, że łapanie skorpionów to ulubiona zabawa tutejszych dzieciaków i sam nie pamięta ile razy był ukąszony.

Mniam

Z wypiekami na twarzy wracamy do centrum miasteczka i idziemy na jedyny w swoim rodzaju rynek rybny. Czekam w kolejce jak inni. Gdy dochodzę do lady, z dużych pojemników z wodą wybieram spośród krabów, ośmiornic, krewetek, jedną z lokalnych ryb. Pan waży rybę, zapisuje na kartce i pyta, czy jako dodatek wolę ryż, czy frytki. Wybieram ryż. Siadam przy stoliku, gdzie czeka już darmowa gorąca herbata. Kolejka się nie zmniejsza. Pan cierpliwie zapisuje kolejne zamówienia i sprawnie przekazuje je do kolegów kucharzy. Po chwili kelnerka przynosi mi soczyście wyglądającą rybę, świeżą, pachnącą, grillowaną, ze słodkawym sosem.
Mimo rybnych pyszności niedoścignionym hitem kulinarnym stały się dla mnie naleśniki z bananami, wcale nierzadko serwowane zarówno z czekoladą jak i z żółtym serem. Wbrew pozorom smakuje lepiej niż brzmi. Zmęczona nasi goreng (smażony ryż często z owocami morza, kurczakiem i jajkiem), uzależniam się od słodkich naleśników, ale tych bez żółtego sera. Popijam je świeżymi sokami owocowymi, tanimi jak przysłowiowy barszcz: melon, mango, arbuz, awokado. Wybór jest niezwykły, a napoje smakują słodko i lekko jak indonezyjskie lato.

Kokosy z malowanki

Pamiętam malowankę z dzieciństwa, gdzie trzeba było zamalować kokosy na palmie. Ten obraz wraca, gdy wchodzę do kokosowej przydomowej fabryki. W ogrodzie rosną palmy. Patrzę w górę. Kokosy radośnie szczerzą się do mnie z czubków palm. Mężczyźni zwinnie wspinają się na drzewa i zrywają owoce. Tymczasem panie zamaszystym ruchem otwierają orzechy kokosowe siekierkami. Nic się nie marnuje. Część idzie na produkcję włókna, część naczyń, a część do zjedzenia i tu też jest bogato, bo możemy wypić mleko kokosowe, zjeść wiórki albo skosztować specjalnego cukru o wyglądzie karmelu, którego bazą są soki, zbierane w zawieszanych na palmach wiadrach.

Dziecięcy uśmiech wywołują nie tylko „żywe” kokosy. Podobną radość odczuwam oglądając kakaowce, ziarna dojrzewającej kawy, nerkowce, czy banany, których jako dzieciak nawet nie znałam ze sklepowych półek. Dziś te uginają się od egzotycznych towarów. Jednak kokosy, ziarna kawy, kakaowca, czy banany tak jak polskie wiśnie, jabłka i czereśnie, prawdziwie smakują tylko tam, gdzie zrodziła je ziemia.

Julia Janiszewska
Autorka pochodzi z Nowej Soli, od ponad dziewięciu lat mieszka w Dublinie. Studiowała dziennikarstwo na Uniwersytecie Zielonogórskim i Scenopisarstwo w IADT (Instytut Sztuki, Designu i Technologii) w Dublinie. Wielka miłośniczka kultury, nauki, muzyki, literatury, świata filmu i dalekich podróży. Motto życiowe: marzenia służą jedynie po to, by je spełniać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska