Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tu niedługo stanie się cud. Nasza córka się obudzi!

Michał Szczęch 68 359 57 32 [email protected]
Mariusz Kapała
- Wyszłabyś wreszcie za mąż - dogryzali rodzice. - Za dobrze by wam było. Nie opuszczę was nigdy - odgryzała się Jola. Została. Rodziców nie opuściła. Pięć lat temu zapadła w śpiączkę.

Filigranowa szatynka, jasna cera, 33 lata. To Jola. Mieszka w niedużym pokoju. Pod sufitem wiszą kolorowe lampki i maskotki. Na środku stoi duże, szpitalne łóżko. Telewizor włączony. Jak nie telewizor, to radio. Ciągły tam hałas. A przecież Jola nie lubi hałasu. Nie znosi też śląskich piosenek, które rodzice często puszczają. To mają być bodźce. Bo może wreszcie się zdenerwuje i tupnie nogą? Może coś powie? Zaprotestuje, jak dawniej? Krzyknie, by ściszyć? Trzaśnie drzwiami? Pobożne życzenia... - Tak będzie - Maria Podolska, mama Joli, nie traci nadziei.

Do Łochowic Jola przyjechała z rodzicami, ze Śląska. Tam się urodziła. Ale dopiero pod Krosnem Odrzańskim odnalazła swoje miejsce. - Dobrze się tu czuję. Głowa nie boli tak mocno, jak na Śląsku - mówiła często. Tam skończyła szkołę zawodową. Wyuczyła się na krawcową. A tu zaczęła studium ekonomiczne. Miała plany. Marzyła o dobrej pracy. Rodzina? Może kiedyś...

Tułaczki po przychodniach. Częste osłabienie. I zawsze to straszne łupanie w głowie. - Mamo, chyba mam coś z oczami. Może to od komputera? - Jola skarżyła się wielokrotnie. Do okulisty zgłosiła się w grudniu 2006. Lekarz dał skierowanie do szpitala w Zielonej Górze. Bardzo się bała. Przeczucie? - To tylko oczy - pocieszała mama. Wizyta była 8 lutego. W szpitalu Jola została na cztery długie miesiące. A przecież miało być tylko dokładniejsze badanie.

- Bardzo nam przykro, państwa córka ma guza przysadki mózgowej... - brzmiała diagnoza. Były łzy, był niepokój. I okropna bezsilność. - Ja chcę żyć! - zadecydowała Jola. Zgodziła się na operację. Konieczną. Ryzyko spore, guz miał 4,5 centymetra. Rósł w mózgu od urodzenia. Wcześniej nikt nie potrafił go wykryć. Operowali 16 lutego. Po zabiegu wszystko było dobrze. Do czasu...

- Co myśmy wtedy czuli? - tego bólu i bezsilności pani Maria nie zapomni do końca życia. - Świat nam się rozpadł w jednej chwili. Wszystko doskonale pamiętam, były moje urodziny. Przyjechaliśmy do szpitala, po Joli ani śladu. Biegiem do lekarza. - Co się stało? - pytałam.

- No wie pani, to mózg - padały odpowiedzi. Jolę zawieźli na intensywną terapię. Znowu! - Jola, Jola! Mówiłaś, że nas nigdy nie opuścisz! A teraz takie numery nam odstawiasz?! - krzyczeliśmy z mężem, płacząc. Bo cóż mogliśmy zrobić? - Wasza córka od śmierci uciekła - powiedział lekarz. Nie cyganił. Z Jolą było bardzo źle. Dlaczego? Nikt nie wyjaśnił. Po prostu zapadła w śpiączkę. Śpi do dziś.

Po wypisaniu Jola trafiła do hospicjum. Tak poradzili w szpitalu. - Dlaczego nie do domu? - dociekała pani Maria. - Bo nie dacie rady - tłumaczyli lekarze. Mówili, że śmierć córki to kwestia kilku dni. - Nie czarujmy się, tu trzeba cudu - dodawali niektórzy. Po trzech dniach rodzice zabrali Jolę do siebie. - Nie mogliśmy patrzeć, jak ona tam leży - nie ukrywają.

Zaczęły się nieprzespane noce, heroiczna walka z chorobą, z odleżynami, z niedowagą. Po wypisaniu ze szpitala córka ważyła 22 kilogramy. A odleżyny udało się zaleczyć dopiero po ośmiu miesiącach.

Łóżko udało się załatwić w szpitalu w Krośnie. Ssak w Zielonej Górze. Stary był. Jola korzystała z niego przez rok. Aż szpital upomniał się o swoje. Nikt nie mówił, że ssak zabiorą, że Podolscy mają postarać się o własny. Na szczęście, pomogła rehabilitantka. Znalazła firmę w Warszawie. Kupili maszynę za 1.100 złotych. Dla skromnej rodziny to wydatek ogromny. Silikonowe sondy do nosa też trudno było załatwić. Obdzwaniali firmy. Wszystkie odsyłały do aptek. Ale w okolicy sond nie było. Pomogła rodzina z Gdyni.

Jak opiekować się córką, Podolscy też sami się uczyli. Metodą prób i błędów... Wszystko sami!
Nie chcą prosić, żebrać. Jeszcze nie muszą. Kiedyś przyjechała pani z opieki. - Co byście chcieli? - zapytała. - Może pampersy, bo drogie? - zaproponowała pani Maria. To było w styczniu. Mamy wrzesień. Podolscy do dziś nic nie dostali.

- Daj Joli pić, ale tylko wody - pani Maria prosi męża i stawia kreskę w zeszycie. Herbatę córka już piła. Płyn dostaje co półtorej godziny. Pierwsza herbata jest o 5.00 (pierwsza kreska). O 8.15 zdrowa zupa. W niej warzywa z ogródka, kawałek drobiu, wszystko zmiksowane na papkę (kolejna kreska). Przed 10.00 znów herbata (kreska). O 11.30 woda (kreska). 12.45 - zupa (kreska). 14.30 - coś do picia (kreska). Najczęściej herbata lub woda. Inne napoje bywają niebezpieczne. Od soków Jola ma wzdęcia i wszystko zwraca. Pić dostaje jeszcze o 16.00 i 17.30 (dwie kreski w zeszycie). O 1.00 znów zupa (kreska).

Jola odżywiana jest bardzo dobrze. Na buzi taka pulchna jeszcze nigdy nie była. Pani Maria wszystko skrupulatnie notuje. Stawia kreski, byle tylko czegoś nie pomylić, byle córka się nie odwodniła, jak kiedyś. - Raz się zdarzyło. Nikt mi nawet nie powiedział, że musi przyjmować dwa i pół litra płynów na dobę! - mówi z żalem.

Raz też zapchała się sonda, przez źle zmiksowane jedzenie. Od tej pory pani Maria wszystko miksuje kilka razy i przecedza przez sito. - Raz zatrułam Jolę sokiem z mandarynek. Skąd mogłam wiedzieć, że zaszkodzi? - pyta z poczuciem winy. A przecież nikt jej nie tłumaczył, czym i jak karmić córkę. Wielu rzeczy musiała nauczyć się sama.

Obracać Jolę trzeba co cztery godziny. Dawniej co dwie trzeba było. Jedną noc czuwał ojciec, drugą matka. W szyi córka ma dziurkę. W niej kawałek plastyku. Tędy oddycha i dostaje jeść. Kiedyś wystarczyło, że dziurka lekko się przytkała, a Jola kaszlała i zaczynała się dusić. Teraz jest już spokojniej. Organizm się wzmocnił.

Dlaczego to wszystko? Za co? Te pytania pozostają bez odpowiedzi. - Może gdybyśmy wrócili na Śląsk... Może by do tego nie doszło... Albo operacja by się tam udała... - takie myśli często kołaczą się w głowie pani Marii.

- Mówimy do niej. Klepiemy po plecach. Głaszczemy po głowie. A u Joli z głaskaniem jest jak ze śląskimi piosenkami - to ma być kolejny bodziec. Czasami otworzy oczy. A my mamy wrażenie, że się budzi. Czasami jest wrażenie, że wszystko słyszy, że rozumie. - Jola, to ja, tata. Poznajesz mnie? Mrugnij oczami - mówi ojciec.

A Jola mruga! On pyta znowu. Kolejne mrugnięcie. Za trzecim razem już nic. Takie przebłyski. Czasami zaszczeka Misiek, pies Joli, i ona podskoczy. A niedawno, podczas kąpieli, wyjęła z miski prawą nogę. Włożyłam z powrotem. Jola znowu wyjęła. Obudzi się. Zobaczycie, tu niedługo stanie się cud - zapewnia pani Maria.

Tak naprawdę cud w domu Podolskich dzieje się już od kilku lat. To cud miłości i poświęcenia. Państwo Maria i Henryk oddali córce całe życie. Po artykule nie liczą na pomoc materialną. A przecież nie są zamożnymi ludźmi. Żyją z emerytury. Liczą na dobre słowo. Może udzielą komuś rady? (kontakt przez redakcję, tel. 510 026 979). Chcą pokazać tym, którzy przed laty skreślili Jolę, że ona wciąż żyje. Że trzeba wierzyć...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska