Józef Pyżewicz w mundurze kanoniera 2 Korpusu Polskiego, uczestniczył w bitwie pod Monte Cassino. Po wojnie został w Anglii.
Mój ojciec, Jan Pyżewicz (1922-2008), dzieciństwo i szkolne lata spędził w Karolówce niedaleko Oleska (pow. złoczowski, woj. tarnopolskie), kolonii weteranów wojennych z okolic Tarnobrzega, którzy po wojnie 1920 roku otrzymali ziemię na Kresach Wschodnich z rozparcelowanych gruntów dworskich. 15-osobowa rodzina ojca (matka, sześcioro rodzeństwa, w tym dwie zamężne siostry z dziećmi) po 17 września 1939 r. znalazła się w strefie okupacji sowieckiej.
Wczesnym rankiem 10 lutego 1940 r. mieszkańcy Karolówki (ponad 100 osób) i Polacy z okolicznych wsi zostali wysiedleni i przewiezieni wagonami towarowymi do leśnej osady Sensybino, w pobliżu miasteczka Konosza w obwodzie archangielskim, założonej w latach 30. przez kułaków deportowanych z południowej Rosji.
Rodziny rozdzielono. Mężczyzn i chłopców powyżej 14. lat ulokowano w drewnianych barakach, po 18 osób w jednej izbie, wyposażonej w dwie długie prycze. Pracowali od świtu do zmierzchu przy wyrębie lasu lub transporcie kłód drzewa na stację kolejową. Za zarobiony jeden rubel dziennie mogli wykupić miskę zupy, herbatę i kawałek bochenka chleba; od dniówki odliczano im w ratach koszty... deportacji i zakwaterowania! Ojciec często wspominał, że naczelnik osady, enkawudzista, stale im powtarzał: "- Przywieźliśmy was tu na zawsze. Musicie pokochać Związek Radziecki, te lasy, topór, piłę i pracę". l obiecywał, że za 20 lat zaznają dobrobytu...
Ojciec miał niespełna 18 lat i nie zamierzał czekać. Zdecydował się, mimo że rodzina mu to odradzała, na ucieczkę do... Lwowa. Bez mapy, dokumentów, z jednym bochenkiem chleba i 10 rublami w kieszeni, wymknął się z osady w niedzielę 18 lipca 1940 r. Na stacji w Konoszy ukrył się w wagonie załadowanym sosnowymi kłodami. Pociągiem towarowym przejechał kilkaset kilometrów, w pobliże Jarosławia.
Potem szedł nocami wzdłuż torów kolejowych, unikając ludzi, żywiąc się leśnym runem, jarzynami i owocami z pól i ogrodów. Kawałek drogi przejechał na koniu zabranym z kołchozowego pastwiska i na gapę pociągiem osobowym. Dotarł do Moskwy, a stamtąd - pociągami i trochę pieszo - do Briańska, Kijowa, Równego i Brodów. Pod drodze był kilka razy zatrzymywany przez straż kolejową, milicję i NKWD, ale za każdym razem szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało mu się wymknąć. Po prawie dwóch miesiącach i wielu trudach, 14 września dojechał w końcu do Lwowa, gdzie mieszkał z rodziną jego starszy brat Roman.
Jakiś czas pracował przy rozbiórce strychów, nocował najczęściej w kościołach, ale przy kolejnej próbie kontaktu z bratem został zatrzymany przez funkcjonariusza NKWD. Kiedy doszli do komisariatu przy ulicy Żółkiewskiej, ojciec udał, że nie może otworzyć furtki, wtedy enkawudzista - wspomina ojciec - "przełożył karabin do lewej ręki, prawą odsunął mnie na bok i chwycił za klamkę. Zebrałem wszystkie siły i walnąłem go pięścią w żołądek (...), tylko jęknął i jak kłoda upadł na chodnik. Rzuciłem się biegiem ulicą, ludzie rozstępowali się, robiąc mi miejsce." Bratanica, 9-letnia Jadzia, która poszła zobaczyć gdzie enkawudzista prowadzi stryjka, opowiadała później: "- Stryjku, tak żeś go zaprawił, że ludzie musieli go cucić i stawiać na nogi. Do końca życia tego nie zapomnę..."
Nadal się ukrywał. Szukał pracy u gospodarzy w okolicach Lwowa i Oleska, ale 2 marca 1941 r. został zatrzymany w Jasionowie i odstawiony do więzienia "politycznego" we Lwowie przy ul. Zamarstynowskiej. Trafił do zbiorowej, przepełnionej celi, w której stłoczono 80-120 więźniów narodowości polskiej, ukraińskiej, niemieckiej, żydowskiej i rosyjskiej. Kilka razy był przesłuchiwany i bity. Zarzucano mu przynależność do polskiej podziemnej organizacji zbrojnej, która pomogła mu zbiec z miejsca deportacji. Na ostatnie przesłuchanie wezwano go rano 22 czerwca 1941 r., w dniu niemieckiej napaści na ZSRR i pierwszego bombardowania Lwowa. W cztery dni później NKWD przystąpiło do rozstrzeliwania więźniów (…).
Pozostała w Sensybinie rodzina w grudniu 1941 r. otrzymała zezwolenie na wyjazd do tworzącej się armii gen. Andersa. Brat Stanisław (zm. 1995 r.) został kanonierem w 2 Korpusie Polskim, uczestniczył w kampanii włoskiej i bitwie pod Monte Cassino, Michał (zm. 2002 r.) służył w naziemnej obsłudze brytyjskiego lotnictwa; po wojnie obaj założyli rodziny w Anglii. Matka i dzieci sióstr nie przeżyły trudów podróży, siostra Łucja zmarła na tyfus. Siostra Michalina dostała się do formacji Służba Kobiet Polskich w ZSRR, od kwietnia 1942 r. pod komendą brytyjską w Iranie i na Bliskim Wschodzie; żyje do dziś w Dubielnie koło Torunia, ma 97 lat. Brat Józef dopiero w 1944 r. otrzymał zezwolenie na wyjazd z Sensybina, wstąpił do 3 Dywizji Piechoty 1 armii Wojska Polskiego gen. Berlinga, forsował Wisłę podczas powstania warszawskiego i zginął 19 lub 20 września w okolicach mostu Poniatowskiego w Warszawie.
W latach 1942-45 ojciec był na robotach w Rzeszy, koniec wojny zastał go w fabryce samolotów w Austrii. Po wojnie pracował jako ślusarz w zakładzie włókienniczym w Kamiennej Górze. Z końcem 1948 r. moi rodzice wzięli ślub kościelny w Zielonej Górze, ojciec podjął wkrótce pracę w Polskiej Wełnie, a ja urodziłem się tutaj 13 maja 1949 r.
Wspomnienia z więzienia Jana Pyżewicza
Jan Pyżewicz. Zdjęcie sprzed 1940 r. Zginął podczas forsowania Wisły idąc na pomoc powstańcom warszawskim
W czwartek 26 czerwca po południu do celi weszło pięciu strażników z listą nazwisk. Jeden z nich oznajmił: - jest wojna. Niemiec napadł na związek radziecki. Wszyscy więźniowie polityczni będą rozstrzelani. Kto ma nazwisko na literę a i b - wystąp.
Pierwsza grupa więźniów wyszła i już nie wróciła. Nie było żadnej paniki, większość nie wierzyła w rozstrzeliwanie: - Enkawudziści tylko tak straszą, a faktycznie to wywożą nas na Syberię.
Strażnicy przychodzili jeszcze kilkanaście razy i podawali kolejne litery alfabetu, a opuszczający celę - swoje nazwiska. Stojący obok mnie polski major Seja, starszy człowiek, w pewnej chwili powiedział do mnie: - Nie zgłaszaj się, jesteś młody, musisz przeżyć. może ci się uda…
No i nie wystąpiłem, choć na literę "p" wywoływali trzy razy. A major poszedł…
Przez całe popołudnie z korytarza dobiegały gromkie pokrzykiwania strażników. Później słychać było warkot samochodów ciężarowych i traktorów. Silniki traktorów, ustawionych pod naszymi oknami, pracowały przez cały czas, wszystko zagłuszając. - Wywożą na Sybir - odetchnęliśmy z ulgą. Staliśmy wpatrzeni w drzwi czekając, że przyjdą po nas. (…) Czekaliśmy jeszcze przez następny dzień i noc, bez wody i jedzenia. W sobotę rano (28 czerwca), we czterech - ja i trzech Ukraińców - rozbiliśmy drzwi celi. (…)
Więzienie było opustoszałe. Pojawili się jedynie mieszkańcy Lwowa, którzy przyszli szukać tu swoich bliskich; dopytywali również gdzie są magazyny żywności. Otwierano cele i pozostałe pomieszczenia, ale były w nich najczęściej tylko zmasakrowane ciała więźniów. Z około trzech tysięcy przetrzymywanych tutaj osób, przy życiu pozostało - jak podali potem Niemcy - zaledwie 65 mężczyzn i 5 kobiet. (…) Na więziennym dziedzińcu leżały stosy ciał pomordowanych więźniów. Zabito ich strzałem w tył głowy. Niektórzy mieli na czole zastygły grzybek swojego mózgu. (…) W poniedziałek wjechały do Lwowa zmotoryzowane oddziały niemieckie.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?