Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Co się stało z milionami Solidarności?

Katarzyna Kaczorowska, autorka książki "80 milionów", wydawnictwo Muza
Brawurowa akcja działaczy Solidarności, którzy jesienią 1981 wypłacili z banku we Wrocławiu 80 milionów złotych, trafiła na ekran.
Brawurowa akcja działaczy Solidarności, którzy jesienią 1981 wypłacili z banku we Wrocławiu 80 milionów złotych, trafiła na ekran. Kino Świat
3 grudnia 1981, dziesięć dni przed wprowadzeniem stanu wojennego, rzecznik finansowy dolnośląskiej Solidarności Józef Pinior i wiceprzewodniczący zarządu regionu Piotr Bednarz wypłacili z banku 80 milionów złotych. Związkowe pieniądze zostały ukryte w rezydencji arcybiskupów wrocławskich, u ówczesnego metropolity Henryka Gulbinowicza.

Służba Bezpieczeństwa i prokuratura o operacji dowiedziały się pod koniec grudnia. Śledztwo natychmiast uznano za priorytetowe - wiedziano, że pieniądze pójdą na finansowanie działalności opozycyjnej, a jednocześnie w świetle ówczesnego prawa operacja została przeprowadzona legalnie.
Pieniądze poprzez łączników opuszczały w bezpieczny sposób rezydencję biskupów i ukryte były w mieszkaniu na placu Grunwaldzkim. Stamtąd "rozchodziły się" do konkretnych ludzi i na konkretne wydatki. Całość księgowano.

Z pieniędzy pobranych 3 grudnia finansowano zakup sprzętu dla Radia Solidarność, zapomogi dla ukrywających się opozycjonistów i ich rodzin (na liście wypłat jest m.in. Adam Lipiński, dziś prawa ręka prezesa PiS), podziemną prasę. Wspierano też inne regiony - milion przekazano do Świdnika, gdzie w połowie 1982 r. wyrzucono z pracy 200 osób, 2 miliony pożyczono małopolskiej opozycji, ponad 300 tysięcy Regionowi Łódzkiemu.

W 1984 r. abp Gulbinowicz, w porozumieniu z Władysławem Frasyniukiem i Piniorem, zdecydował się zamienić zdeponowane u niego fundusze na dolary. Szczegóły operacji prawdopodobnie nigdy nie zostaną ujawnione - kardynał unika jakichkolwiek wyjaśnień. Kim są ludzie, którzy zdecydowali się na ten spektakularny skok?

Pinior miał wtedy 26 lat. Jako prawnik pracował w wydziale operacji zagranicznych NBP we Wrocławiu. W czerwcu 1982 wygrał wybory do władz związku i został rzecznikiem finansowym Solidarności. Bednarz był ślusarzem i pracował w Dolmelu. Został wybrany na wiceprzewodniczącego związku. Ich podpisy na czeku uprawniały do podjęcia z konta związku znacznych sum. Tomasz Surowiec był pierwszym skarbnikiem Solidarności, po wyborach w czerwcu przeszedł na etat związkowego kierowcy. Stanisław Huskowski był rzecznikiem prasowym.

Do banku Pinior i Bednarz pojechali z Surowcem, jego autem. Z powrotem zahaczyli o Osobowice (osiedle Wrocławia), gdzie czekał Huskowski - do jego "malucha" przepakowano dwie walizki i aktówkę z pieniędzmi. Huskowski i Pinior pojechali do pałacu arcybiskupiego.

Po 13 grudnia 1981 Pinior i Bednarz zostali członkami Regionalnego Komitetu Strajkowego, na którego czele stanął Frasyniuk, i zeszli do podziemia. Huskowski był w szpitalu, z którego wyszedł w początkach grudnia 1982, po opublikowaniu listu gończego. Zatrzymany w marcu, trafił do ośrodka internowania w Grodkowie, skąd wyszedł na leczenie w lipcu 1982.
Surowiec, przesłuchiwany w związku ze sprawą 80 milionów, złamany w śledztwie, wystąpił w "Dzienniku Telewizyjnym". W archiwach IPN jest ślad po jego rejestracji do ewidencji tajnych współpracowników SB do rozpracowania podziemia solidarnościowego. Wyrejestrowano go z powodu znikomej przydatności dla służb.

Bednarz na czele RKS stanął po aresztowaniu Frasyniuka, w październiku 1982. Niecały miesiąc później zatrzymano go w mieszkaniu, w którym się ukrywał. W grudniu 1982 skazano go w trybie doraźnym na cztery lata więzienia i trzy pozbawienia praw publicznych. W kwietniu 1984 w więzieniu w Barczewie podjął pierwszą próbę samobójczą. Drugą w maju 1984. Po interwencji Czesława Kiszczaka został przewieziony w ciężkim stanie na leczenie najpierw do Olsztyna, a potem do Warszawy.

Piniora, który stanął na czele RKS po aresztowaniu Bednarza, zatrzymano w kwietniu 1983. Jego proces rozpoczął się rok później. Do tego czasu przebywał w areszcie śledczym. Skazano go na cztery lata więzienia, ale na mocy amnestii wyszedł w lipcu tego samego roku. W 1985 r. związki zawodowe wytoczyły mu proces cywilny o zwrot 80 milionów Solidarności wraz z odsetkami. Egzekucja komornicza trwała do 1992 r., kiedy to OPZZ zrezygnowała z roszczeń. W 1990 r. Pinior rozliczył się na zjeździe Solidarności z 80 milionów, do kasy związku zwracając 55 tysięcy dolarów i uzyskując absolutorium.

Fragment książki Katarzyny Kaczorowskiej "*0 milionów", wydawnictwo Muza

Józef Pinior 2 grudnia 1981 spotkał się z Jerzym Kwapińskim, informatykiem pracującym w V Oddziale NBP przy ul. Ofiar Oświęcimskich we Wrocławiu, gdzie Solidarność miała swoje konto.
- Jurek, musisz dzisiaj spotkać się z Aulichem.
- Co ty myślisz, że do dyrektora wchodzi się jak do kumpla?
- Ale to ważna sprawa. Powiedz mu, żeby bank przygotował dla Regionu na jutro 80 milionów złotych do wypłaty.
Jerzy Aulich, dyrektor V Oddziału NBP, znał Piniora, bo ten tuż po ukończeniu studiów na Uniwersytecie im. Bolesława Bieruta we Wrocławiu rozpoczął pracę w wydziale operacji zagranicznych NBP. Ale spotkanie z Kwapińskim nie budziło podejrzeń, a nieoczekiwana wizyta rzecznika finansowego dolnośląskiej Solidarności mogła wydać się co najmniej dziwna.
Kiedy Kwapiński wszedł do gabinetu Aulicha, ten wskazał mu krzesło. Sekretarki już nie było.
- Panie dyrektorze, jest prośba od Józefa Piniora, by bank przygotował na jutro rano 80 milionów złotych do wypłaty.

Aulich lekko zbladł. Patrzył nieobecnym wzrokiem w przestrzeń przed siebie. Kwapiński nie wiedział, czy w gabinecie dyrektora nie ma podsłuchu. Czekał.
- Prosił też, żeby przekazać, że ochronę do transportu zapewnią sami.
Aulich dalej milczał. Przepisy bankowe zobowiązywały go do powiadomienia o przewozie znacznych kwot pieniędzy milicji, by zapewniła ochronę konwoju.
- Nie chcą nikogo w tej kwestii niepotrzebnie kłopotać.
Aulich w końcu skinął lekko głową.
- Dobrze, proszę mu przekazać, żeby przyjechał rano. Wszystko będzie załatwione - dyrektor sięgnął po słuchawkę telefonu. - Pani Mario, jutro rano przyjdzie do pani pan Józef Pinior. Tak, z Solidarności. Proszę go załatwić.
Nie powiedział naczelnik Marii Leszczyńskiej, że w czwartek nie będzie go w pracy.
Kwapiński wyszedł z gabinetu i prosto z banku pojechał na Mazowiecką do siedziby Zarządu Regionu do Piniora.
- Załatwione - rzucił krótko.
- Świetnie - równie krótko odpowiedział Pinior i ruszył szukać Piotra Bednarza, członka Prezydium ZR.
- Słuchaj, jutro rano jedziemy na Ofiar po pieniądze. Bądź przed ósmą.
Kolejny był Tomasz Surowiec, który do pierwszych wyborów władz związku był skarbnikiem, a od czerwca etatowym pracownikiem ZR.
- Jezu, ale dlaczego moim fiatem? Nie może być wóz z Regionu?
Pinior się uparł, że nie może, więc Surowiec w końcu machnął ręką. Po pieniądze do banku jeździł wiele razy, niech będzie i ten kolejny.

Ostatni na liście był Stanisław Huskowski, szczęśliwy posiadacz czerwonego "malucha". Nie zadawał zbędnych pytań. Razem z Piniorem ustalili, że 3 grudnia rano będzie czekał na nich na Osobowickiej. Dla pewności jednak pojechał rozejrzeć się po okolicy największej wrocławskiej nekropolii, gdzie mieli się spotkać następnego dnia. Jakby w razie czego trzeba było uciekać...

Pinior poszedł jeszcze do kasjerki Bożeny Moyseowicz po czek potrzebny rano. Kasjerka oponowała, ale Pinior był jej przełożonym. Dała mu czek i podbiła pieczątką ZR. Wieczorem wrócił do mieszkania swojej dziewczyny Marii Chojnackiej, do którego właśnie się przeprowadził z kawalerki wynajmowanej w centrum, i czytał "W hołdzie Katalonii" George'a Orwella.

Rano nie pytała go, dlaczego jest tak wcześnie na nogach, choć było to dziwne - zwykle pracował długo w nocy i w dzień spóźniał się na wszystkie poranne zebrania w ZR. Zjedli szybkie śniadanie. Kawa, chleb z masłem i żółtym serem. Ona wyszła do pracy do banku przy Oławskiej. On wsiadł w tramwaj linii "0" stający prawie pod domem. Miał tylko trzy przystanki na Mazowiecką. Surowiec i Bednarz już czekali. Pinior wszedł do pokoju księgowości i wziął niedużą, czarną walizkę. W trójkę ruszyli do banku. Był chłodny, trochę pochmurny czwartek. Śnieg miał spaść za kilka dni. Do banku weszli we trójkę.

Pieniądze na stół!

4 stycznia 1982 ppor. Władysława Manowska o 13.20 rozpoczęła przesłuchanie Surowca. Kolejne, 7 stycznia, prowadził kpt. Hajduk.

"Minęliśmy pierwszy hol, weszliśmy za kratę do drugiego holu i ja z Bednarzem usiedliśmy na krzesłach, a Pinior wszedł za barierkę i udał się do Leszczyńskiej. Jej biurko stało w rogu sali bankowej. Załatwił sprawę, trwało to kilka minut. Wrócił jednak po chwili, bo okazało się, że miał źle ostemplowany czek, złą pieczątką. Czek ten, gdy dał mi do ręki, to zauważyłem, że jest wypełniony na 80 milionów złotych.

Kazał mi czek wymienić u kasjerki Moyseowicz. Pojechałem do Regionu, oni zostali w banku. Moyseowicz zastałem w kasie, powiedziałem, o co chodzi. Wręczyłem przywieziony czek. Ona wypełniła drugi, wypisując kwotę, i wyszła z pokoju po pieczątkę. Gdy wróciła, dała mi ten czek, a nadto wręczyła książeczkę czekową na wszelki wypadek, gdyby i ten drugi czek też był wadliwy. Wróciłem do banku - całość zajęła mi około 30 minut. Piniora i Bednarza zastałem siedzących w drugim holu, gdzie są okienka".

Po 15-20 minutach całą trójkę poproszono do pokoju. Okna wychodziły na ul. Ofiar Oświęcimskich, pod ścianą stał stół. Kilkadziesiąt minut później jakiś mężczyzna z kobietą przynieśli worek banknotów. Mężczyzna wyszedł i po pewnym czasie przyniósł drugi worek. Zaczęło się liczenie pieniędzy wykładanych na stół. Liczyło siedem osób, Pinior i Bednarz notowali na kartce.

"Na pieniądze Pinior z pomieszczenia kasy z Regionu zabrał ze sobą czarną walizkę. Nie była to typowa walizka, lecz wyglądem zbliżona do aktówki, otwierała się z góry, zapinana na dwa metalowe zamki. Obramowana obejmą metalopodobną. Aktówka była twarda, prawdopodobnie z dykty. Aktówkę zapakowaliśmy pieniędzmi całą i jeszcze dużo pieniędzy zostało. Jedna z pracownic banku, zanim naszą aktówkę zapakowaliśmy pieniędzmi, przyniosła z innego pomieszczenia dwie walizki jednakowej wielkości.

Były to walizki tekturowe, starego typu, jakie kiedyś były w handlu. Jedna z walizek w rogach miała dziury. Te dwie walizki po załadowaniu pieniędzmi zostały przepasane paskami. Pracownica zastrzegła Piniorowi, że przed zamknięciem banku walizki pożyczone ma zwrócić. Około 10.00-10.30 każdy z nas wziął jedną walizkę i wyszliśmy". Wsiedli do auta Surowca. Bednarz z tyłu, z jedną walizką obok na siedzeniu. Dopiero wtedy Pinior powiedział: - Jedziemy na Osobowice.

"Przypominam sobie, że gdy zjechaliśmy z mostu Osobowickiego w lewo, zobaczyłem po prawej stronie samochód 126p, w którym za kierownicą siedział Chuskowski (pisownia oryginalna - dop. red.), imienia nie pamiętam, ale chyba ma na imię Krzysztof. Wiem, że pełnił on w tym czasie funkcję rzecznika prasowego Zarządu. Gdyśmy przejeżdżali obok jego samochodu, Pinior dał mu znać, żeby jechał za nami. Gdy dojechaliśmy do zatoczki, zatrzymałem się zgodnie z poleceniem Piniora.

Tuż za nami zatrzymał się Chuskowski swoim samochodem. Wówczas Bednarz wysiadł z walizką i włożył ją do bagażnika samochodu Chuskowskiego, a następne dwie wyjął Pinior i też włożył do tego samochodu. Ponieważ bagażnik samochodu Chuskowskiego był zapełniony, Chuskowski wyjął swoje koło zapasowe i oddał mnie, prosząc, żebym je zostawił w drukarni na Mazowieckiej. Wtedy po opróżnieniu bagażnika dwie walizki z pieniędzmi włożono do tego bagażnika, a trzecią na tylne siedzenie samochodu Chuskowskiego.

Po przełożeniu tych walizek, w których łącznie znajdowało się 80 milionów złotych, zawróciłem swoim samochodem, a Chuskowski, Pinior i Bednarz pojechali dalej w kierunku Osobowic, ale dokąd, tego nie wiem. Nadmieniam, że w drodze z banku na Osobowice pytałem się zarówno Piniora i Bednarza, na co zostanie wydatkowana tak olbrzymia suma. Pinior odpowiedział mi, że na pogotowie strajkowe.

Powiedział mniej więcej w ten sposób: wzięliśmy te pieniądze, bo mogą być strajki, mogą nam te pieniądze zdeponować, prostuję, że mogą nam te pieniądze zablokować w banku, toteż trzeba je gdzieś w bezpiecznym miejscu ulokować. Bliżej nie mówiliśmy, gdzie te pieniądze zamierzają ukryć.

Dodaję, że byłem zaskoczony tym, że tak ogromną sumę Pinior i Bednarz pobierają z NBP. Wszyscy byliśmy zdenerwowani, że będziemy te pieniądze przewozić bez żadnej ochrony. Ja szczególnie denerwowałem się, gdyż jechałem swoim prywatnym autem. Podczas gdy jechaliśmy z tymi pieniędzmi, Pinior powiedział mi, że na Osobowicach będzie czekał na nas swoim samochodem Chuskowski. Wynika z tego, że nie chcieli mnie bliżej wtajemniczyć, gdzie te pieniądze chcą ulokować.

Ja byłem z tego zadowolony, bo pozbyłem się balastu. Tego samego dnia, gdy pobieraliśmy z banku pieniądze, w późniejszych godzinach widziałem się jeszcze z Piniorem, ale już na temat tych 80 milionów nie rozmawialiśmy. Nie wiem, dlaczego poproszono mnie o to, żebym jechał po te pieniądze do banku, jeśli pozostały one przeniesione do samochodu Chuskowskiego".

Jezu, poradź cokolwiek

Około południa czerwony "maluch" przejechał przez otwartą, kutą bramę prowadzącą do rezydencji metropolity wrocławskiego. Stanął przed samymi drzwiami. Abp Henryk Gulbinowicz był na piętrze, gdzie zakonnice nie miały praktycznie wstępu. Kiedy odezwał się dzwonek telefonu, w słuchawce usłyszał przełożoną:
- Dwóch panów prosi, żeby ksiądz arcybiskup zszedł na dół.
- A którzy to są panowie?
- Nie wiem, my ich nie znamy.
Chcąc nie chcąc metropolita zszedł do holu. Zobaczył dwóch młodych mężczyzn - jeden z szopą kręconych włosów, drugi jakby go przed chwilą wyciągnęli z jakiejś biblioteki. Obu znał z widzenia i wiedział, że są związani z Solidarnością. Wyczuł, że to niecodzienna wizyta i poprosił gości do saloniku, żeby żadna z sióstr nie usłyszała przypadkiem rozmowy prowadzonej w holu. Nikt by go nie przekonał, że kobiety, nawet te w habitach, nie mają długich języków.
- Czego wy chcecie? - zapytał z charakterystyczną dla niego kresową bezpośredniością.
- Przywieźliśmy pieniądze.
- Jakie? Ukradliście?
- Nie.
- Własne?
- Własne.
- A skąd?

Arcybiskupowi nawet powieka nie drgnęła, kiedy usłyszał, że w rezydencji, w trzech walizkach, jest 80 milionów podjętych rano w banku.
- Złotych? - upewnił się.
- Złotych.
- Prawdziwych?
- Prawdziwych.
- I co ja mam z tym zrobić? - arcybiskup teatralnie rozłożył ręce.
- Trzeba przechować.
- A ktoś za wami jechał?
Rąk by sobie obciąć nie dali, ale przecież właśnie dlatego akcja została zorganizowana jak w kryminalnym filmie: dwa samochody, oba prywatne, za tymi z Regionu esbecy pewnie jeździli. Jeśli dotarli na Ostrów Tumski i nikt ich nie zatrzymał, to znaczy, że nikt ich nie śledził.

- No to szybko, zostawcie to i zwiewajcie, żeby oni nie wywąchali.
Kiedy Huskowski i Pinior wstali do wyjścia, arcybiskup machnął nagle ręką: - Moment, moment, jeszcze pokwitowanie trzeba napisać.

Pinior zesztywniał. Tylko nie pokwitowanie. Jedno już leżało w kasie pancernej w regionie. Niewielka karteczka podpisana przez Surowca, Zbigniewa Mikosia i Czesława Stawickiego ze strony związku i Gulbinowicza. Po prowokacji bydgoskiej Stawicki dwa razy - 29 marca i 9 kwietnia 1981 - pobrał z konta związku po 5 milionów złotych. Wszyscy czekali na strajk generalny, czasowo władze związku przeniosły się nawet z Mazowieckiej do Pafawagu. A ta trójka 9 kwietnia z 10 milionami pojechała do metropolity, by ukryć w depozycie pieniądze. Na wszelki wypadek.

- Ale my nie chcemy pokwitowania - grzecznie, acz stanowczo powiedział Pinior, który gorączkowo zastanawiał się, jak wytłumaczyć metropolicie, że taki papierek może być wyjątkowo niebezpieczny przede wszystkim dla niego.

- A jak ja umrę? To co wtedy? - arcybiskup nie dawał za wygraną. W końcu stanęło na tym, że napisze pokwitowanie na tę fortunę, ale schowa je u siebie w sekretarzyku. Na wypadek niespodziewanej śmierci.

Kiedy drzwi za dwoma młodymi mężczyznami się zamknęły, arcybiskup poszedł do kaplicy.
"Panie Jezu, poradź cokolwiek, co z tym zrobić" - modlił się. I wymodlił - razem z kapelanem pochowali 80 milionów w różnych pokojach rezydencji w takich miejscach, do których dostęp miało tylko kilka wtajemniczonych osób.

Kilku smutnych panów

Tego samego dnia pracownicy PZL Hydral usłyszeli z radiowęzła przemówienie Karola Modzelewskiego, które wygłosił w czasie posiedzenia Komisji Krajowej Solidarności w Radomiu. Modzelewski zapowiadał rozpoczęcie strajku generalnego w kraju, jeśli władza wprowadzi stan wyjątkowy. Wrocławianie, którzy rano nie zdążyli przeczytać "Gazety Robotniczej", wieczorem mogli się zastanowić nad sensem jednego ze zdań długiej analizy red. Zdzisława Balickiego, zatytułowanej "Między porozumieniem a paraliżem": "Obecnie rysują się, jak sądzę, trzy drogi rozwoju sytuacji polskiej: droga dotychczasowa, jakaś forma dyktatury lub porozumienie narodowe. Innych realnych dróg nie widzę". Ani droga dotychczasowa, ani tym bardziej porozumienie narodowe nie wchodziło w grę. Zostawała tylko trzecia opcja - jakaś forma dyktatury.

9 grudnia w Dolmelu Komisje Zakładowe spotkały się z ZR. O stanie wyjątkowym mówiono otwarcie - każdy wychodzący z sali obrad dostał "Instrukcję organizacji związku w warunkach strajku powszechnego właściwego", opracowaną 8 grudnia i podpisaną przez Prezydium ZR. Instrukcja trafiła też do SB, która przekazała ją do Warszawy. 10 grudnia 1981 płk Błażejewski raportował do dyżurnego MSW:
"W kontekście dyskusji o stanie wyjątkowym i działalności w tych warunkach ZR istnieją trzy koncepcje:

a/ ZR i wszystkie jego agendy pozostają przy ul. Mazowieckiej i organizują swoją obronę fizyczną poprzez załogi zakładów przemysłowych,

b/ ZR i niektóre agendy /propaganda, łączność/ przeniesione zostaną do wytypowanych zakładów przemysłowych /dużych/, a część pozostaje na miejscu z niewielką ochroną robotniczą,

c/ całość władz związku przechodzi do konspiracji i zostaje rozproszona na terenie całego Wrocławia, nie tylko miasta i nie tylko w mieszkaniach prywatnych. Lokalizacja poszczególnych komórek znana ma być tylko niektórym członkom władz. Wariant ten lansowany jest przez niektórych członków KOR-u".

Tego samego dnia gazety relacjonowały kolejny dzień procesu Morawieckiego. Jego obrońca Henryk Rossa zapamiętał tłum ludzi z wiązankami biało-czerwonych kwiatów, który szczelnie wypełniał największą salę rozpraw w budynku wrocławskiego sądu wojewódzkiego, i Piniora, który uważnie przyglądał się procesowi. Na rozprawie wyznaczonej na 22 grudnia nie było już ani tłumów, ani kwiatów w patriotycznych barwach, ani oskarżonego Morawieckiego. W pustej sali naprzeciw siebie stanęli: obrońca, prokurator, wysoki sąd i kilku smutnych panów.

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska