Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak mam teraz żyć

AGNIESZKA MOSKALUK
- Zjadłam kawałek surowego mięsa i będę cierpiała przez całe życie - mówi pani Anna. W sierpniu zaraziła się włośnicą. - Nie wiem, jak będę teraz żyła - mówi.

Pani Anna ma 45 lat i czwórkę dzieci. Nie chce nazwiska w gazecie. - To mała miejscowość, wszyscy się znają. Mam wystarczająco dużo kłopotów - tłumaczy. Jest osłabiona przez chorobę. Bolą ją mięśnie. Ma gorączkę. No i te puchnące oczy... - Kiedy jeszcze nie wiedziałam, że jestem chora i martwiłam się opuchlizną, koleżanki w pracy nawet żartowały, że to wiek na worki pod oczami przyszedł. A ja wiedziałam, że coś jest nie tak - opowiada.

Trwa dochodzenie

Dokładnie to pamięta. Był sierpień. Postanowiła przygotować wędzonkę własnej roboty. W dwóch drezdeneckich supermarketach kupiła boczek, schab, łopatkę. Zapeklowała je. Po kilku dniach było gotowe do wędzenia. - Przedtem spróbowałam. Kawałeczek - wspomina pani Anna. Po trzech tygodniach zaczęła się źle czuć. Bardzo bolały ją mięśnie i głowa. Zaczęła gorączkować. Poszła do lekarki. Trafiła też do szpitali w Gorzowie i Drezdenku. I nic. Podejrzewano grypę lub chorobę mięśni. Ból stawał się nie do wytrzymania. Poszła prywatnie do reumatologa i ten skierował ją na badania krwi. - Wynik nie pozostawia wątpliwości. Pani Anna jest chora na włośnicę - mówi dyrektorka powiatowego sanepidu w Drezdenku Bogusława Marcinkowska. Sprawą zajął się powiatowy lekarz weterynarii. Nakazał przebadanie mięsa, które jeszcze pani Annie zostało. Badania potwierdziły we wszystkich kawałkach obecność pasożyta.
Sanepid prowadzi w tej sprawie dochodzenie. - Na 7 listopada jesteśmy umówieni z właścicielami stoisk mięsnych, na których kobieta - jak twierdzi - robiła zakupy. Musimy sprawdzić faktury zakupu mięsa, jego dostawców, sprawdzić ich hodowle. Być może uda nam się dojść do hodowcy, który miał chore zwierzęta i weterynarza, który dopuścił zakażone mięso do sprzedaży - mówi dyrektorka sanepidu.

Wszyscy się dziwią

W Drezdenku niewiele osób wie o wykrytym przypadku włośnicy. - Włośnica? No to mamy komplet. Najpierw wściekłe krowy, potem ptasia grypa, teraz włośnica... Człowiek już przestał na to reagować - mówi kobieta w średnim wieku, wychodząca z jednego ze sklepów. Młody mężczyzna w koszuli w kratę w najlepsze zajada kiełbasę. Słysząc o włośnicy, przeklina pod nosem i chowa kawałek pętka za siebie. - Władze powinny ludzi o tym zawiadomić. Wywiesić ulotki, dać ogłoszenia w prasie - mówi. Tego samego zdania jest większość osób. Nikt jednak nie boi się choroby. - Przecież wystarczy mięso usmażyć albo ugotować i po kłopocie - mówią ludzie.
Znacznie większe poruszenie włośnica wywołała u specjalistów. Pojawia się ostatnio bardzo rzadko. Pewnie dlatego nikt nie podejrzewał jej u pani Anny. - Odkąd tu pracuję, nie spotkałam się z zachorowaniem na włośnicę. Nie informujemy na razie mieszkańców, by nie wywołać paniki. To tylko jeden przypadek - mówi B. Marcinkowska.
W tym tygodniu pani Anna jedzie do Poznania na kolejne badania. Ma nadzieję, że dowie się, jak żyć z tą chorobą, bo do tej pory nikt jej tego nie powiedział. Cieszy się tylko, że jej rodzina nie zachorowała. - Bałam się o dzieci. Że będą cierpiały tak, jak ja - mówi. - Nie mam żalu do sprzedawców ani właścicieli sklepów, w których robiłam zakupy. Co oni są winni? Ale hodowca, a przede wszystkim weterynarz, który przepuścił chore mięso, powinien ponieść konsekwencje - mówi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska