MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Miłość na śmierć i życie

Redakcja
"Gazeta Lubuska" zaprasza do konkursu pod hasłem "Jeden dzień z życia". Na pierwszy rzut oka wydaje się to dosyć proste zadanie.

Jednakże w momencie, gdy chwytam za pióro, aby odpowiedzieć na wezwanie rodzi się pierwsze spostrzeżenie, że nie chodzi tu zapewne o zwykły powszedni dzień.

Choć i takie dni bywają znaczące, jeśli pędzi się twórcze, intensywne i odpowiedzialne życie. A jeżeli się kocha, to nawet każdy najzwyklejszy dzień jest poezją i muzyką. Jednakowoż, jeśli odrzuci się powyższe, zostają nam inne dni. Dni, w których wydarzyło się coś znaczącego, niespodziewanego, wyjątkowego.

Owe coś mogło zaistnieć za sprawą naszych decyzji, naszych zachowań, działań lub mogły też być to takie zdarzenia, które zaistniały niezależnie od naszej woli, a które nierzadko zmieniają radykalnie koleje naszego życia, filozofię życia, nicują nasze pogląd, burzą wiarę w prawdy nienaruszalne itd. , itp.

Oczywiście, każde takie zdarzenie może mieć dla nas różne skutki. Miłe, radosne, smutne, przykre, dramatyczne, a bywa też, że i komiczne. Zwracam jednakże uwagę na fakt, że bez owych zdarzeń, niezależnie od ich mocy sprawczej i uczuciowej nazwy, człowiek nie byłby w pełni człowiekiem. Bo owe "esprit de contradiction", czyli duch przekory (jak mawiają Francuzi), czy wedle łacińskiej sentencji "spiritus movens" (co oznacza siłę sprawczą) - człowiek nie byłby w pełni człowiekiem.

To właśnie ów duch przekory, owa siła sprawcza, którą jest nasza cierniowa, wyboista, usiana kamieniami droga życiowa - kształtuje nasz charakter i duchowe bogactwo. Te kluczowe zdarzenia uczłowieczają nas, dzięki czemu możemy powtórzyć za wieszczem "Jestem człowiekiem, bo nic co ludzkie nie jest mi obce". To jest właśnie owy smak życia, ale które z tych smaków pokazać? Które? Te słodkie, czy te cierpkie?

Napisać o wzlotach, czy o upadkach? A może o tym, jak straciłem wiarę? A może o tym, jak odkrywałem gorzką prawdę? A może o tym, że uczciwość i prawość nie popłaca w naszym zakłamanym świecie. Że wiele praw, nauk, nakazów, zakazów i innych dewiz życiowych - wpajanych przez matkę, rodzinę, szkołę, Kościół, społeczeństwo, Państwo - jest warte funta kłaków. O tak, to trudny wybór.

.

Niektóre dni w moim życiu były niczym kamienie milowe, lecz nie te co przy drodze odmierzają przebyty szlak, ale te, na których się potykałem i upadałem boleśnie. Pozostaje jeszcze kwestia oceny.

Nic bowiem nie jest trwałe, nawet ocena zjawisk i zdarzeń. Na starość bowiem jesteśmy zwykle zdolni wiele wybaczyć - tak sobie, jak i innym - ale bywa też, że zaostrzamy kryteria i zapiekamy się w ostrej ocenie własnych i cudzych potknięć. Trudno wtedy o obiektywizm i przebaczenie.

Jako dziecko przeżyłem II wojną światowa, a wtedy każdy dzień był dniem na wagę życia, bo mógł być ostatnim dniem. A czasy podstawówki, liceum, młodości? Błahe zdaje się z pozoru dwóje z polskiego i rysunku zdeterminowały moją złość i przekorę, co będę w życiu robił... Albowiem jedni na złość mamie odmrażają uszy, a ja na przekór nauczycielom, którym "kaktus miał wyrosnąć", postanowiłem zająć się sztuką i literaturą, i uczyniłem to skutecznie. Czy o tym mam napisać? A miłość?

Moje udane i nieudane miłości były niczym zwrotnice przerzucane w ostatniej chwili przed wehikułem mojego życia, pędzącym na złamanie karku i zupełnie na oślep.
Hm, młodość? Cudowna rzecz! Za najbiedniejszą młodość oddałbym wszelkie bogactwo i mądrość starości.

W młodości kochałem gorąco i byłem kochany. Oszukiwałem i byłem oszukiwany. Zdradzałem i byłem zdradzany. I zdradzany, oszukiwany cierpiałem piekielnie, bo jestem człowiekiem. O miłości mam pisać? Miłość to wszak nie dzień, lecz miesiące, lata i…

A jednak będzie o miłości. Bowiem zdarzył się taki dzień, w którym runęły wszelkie moje nadzieje, ideały, prawdy. Były to chwile tak mocne w swej treści, jakbym dowiedział się o własnej śmierci. Poczułem się, jak roślina pozbawiona życiodajnej wody, jak człowiek sam na pustyni z otwartymi żyłam, niespodziewający się żadnej pomocy. Ot tak, doznałem wtedy niewyobrażalnego wstrząsu, bo odważyłem się odkryć prawdę. A prawda - jak mawiają filozofowie - najczęściej jest nie taka, jaką przyswoiliśmy sobie dla zbudowania doskonałego samopoczucia.

Pierwsza "Ż". Dziecięca miłość, zawierzona na śmierć. Trwała i rozkwitała niezależnie od drugiej "K". Wielkiej miłości, jaka dopadła mnie w szkole średniej. Która też była największa, niezniszczalna i zawierzona na wieczność. Ja również, czując się młodzieńcem o wielkim sercu, obydwie kochałem na śmierć i życie i nigdy nie pomyślałem, jak rozwiążę ów dualizm, gdy przyjdzie rozstrzygnąć, z którą do ołtarza.

To był wielki problem, którego na razie nie dostrzegałem, ale był i drugi, który dostrzegałem, a który z punktu widzenia moich ukochanych był wielkim problemem. Owym problemem była delikatna różnica wychowawcza między mną a dziewczynami.

Obie dziewczyny wyznawały bowiem zasadę, ze wszech miar zdrową zasadę, że nie ma żadnych przeciwwskazań moralnych, aby sprawdzić przed ślubem seksualność przyszłego partnera życiowego. Mnie natomiast wychowano tak, że absolutnie przed ślubem. Motywując to tym, że skoro można przed ślubem, to po jaką cholerę się żenić?

.

Dziewiętnastoletnia zdrowa dziewczyna to już dojrzała kobieta naładowana seksualnością, zdolna podjąć wszelkie role społeczne, na przykład żony, matki.
Chłopak w takim wieku zaś, choć też seksualny wulkan, to ciągle jest jeszcze sowizdrzał, nie do końca dojrzały, i .. stało się.

Na jakieś prywatce "Ż", która od dziecka kochała mnie na śmierć i życie, przedawkowała alkohol i puściła się - jak mówią Francuzi. Kiedy wytrzeźwiałam, błagała mnie o przebaczenie, a gdy go nie otrzymała, targnęła się na życie. Na szczęście nieskutecznie, ale to i tak nie wzbudziło we mnie litości. W myśl rodzinnej zasady wychowawczej: kto zdradził raz, zawsze będzie zdradzał. Na takiego człowieka nie można już liczyć ani w chorobie, ani w nieszczęściu wszelakim.
"Ż" zapewniała mnie jeszcze przez kilka lat, że tylko mnie kocha, choć wiedziała, że z inną już wziąłem ślub.

W mojej psychice nie mieściła się zdrada, więc popełniłem z rozpaczy samobójstwo. Na szczęście odratowano mnie. Kiedy doszedłem do siebie, przypomniałem, że mam w odwodzie drugą swoją wielką miłość. "K" oczywiście czekała na mnie i z radością szykowała się już do ślubu ze mną. Aliści na moim wieczorze kawalerskim zdarzyło się, że inna uwiodła mnie, omotała i po dwu miesiącach poślubiła.

Zawładnęła mną tak skutecznie, że całkowicie zapomniałem o tamtej, które mnie zdradziła i tej, którą miałem brać ślub. Potem dowiedziałem się, że i "K" targnęła się na życie, na szczęście nieskutecznie.

Z tą, która mnie uwiodła i ożeniłem się, nie pożyłem długo. Oczarowanie z czasem minęło i okazało się, że nie jest ona kobietą z mojej bajki, i rozwiodłem się. Przez kilka lat szukałem tej drugiej połowy mojej duszy, a nie znalazłszy, ożeniłem się z inną dziewczyną z mojego liceum. Czy była to miłość? Pewnie była, ale już nie tak wielka i bezwzględna, bo moje serce - choć wielkie - to wszak nie mogło pomieścić aż czterech miłości.

Stało się bowiem tak, że choć "Ż" mnie zdradziła, a ja zdradziłem "K", to moja miłość na przekór rozsądkowi przy nich została na zawsze. Bo owa miłość skrywana na dnie serca zachowana w serdecznej pamięci, była ową wodą życia, która mnie ożywiała i wieczną radość dawała.

Tajemnica tej miłości sprawiała, że byłem wiecznym optymistą. I to było dobre. Tylko że ja, stary dureń, po pięćdziesięciu latach chciałem się dowiedzieć, czy moje dziewczyny nadal mnie kochają, tak jak ja je i …zadzwoniłem do nich.

- Czy to "K"?
- Tak, słucham.
- Fiołeczku wonny, to ja Ądre, lord Ądre (to były nasze tajne nazwania - przezwiska, których używaliśmy w czasach nauki w liceum). Poznaję cię po głosie. Chciałem zapytać, czy mnie jeszcze pamiętasz, czy mnie kochasz?
Po dłuższej chwili ciszy otrzymałem odpowiedź: - Nie ma takiej i nigdy nie było.

Po tej odpowiedzi poczułem się tak, jakby ktoś uderzył mnie maczugą w głowę. Zdruzgotany postanowiłem zadzwonić do "Ż".
- Czy to "Ż"?
- Tak, słucham,.
- Rabarbarku, to ja Pszeniczny chłopak. Poznaję cię po głosie. Chciałem cię zapytać, czy mnie jeszcze pamiętasz, czy choć trochę kochasz.
- Nie ma takiej i nigdy nie było.

Po tej odpowiedzi poczułem się tak, jakby mnie ktoś walnął kowalskim młotem w mój durny łeb. I zadałem sobie pytanie: czego nie ma. Nie ma ich, czy miłości nie ma?

Skoro się odzywają to są, żyją. Wobec tego nie ma miłości! Ale padły też słowa "nigdy nie było". Czy to możliwe? - spytałem sam siebie i odpowiedziałem. Wszystko jest możliwe, ale gdzie się podziały te ich zapewniania, zaklęcia na życie, a nawet próby samobójstwa. Czyżby to była tylko gra? Czyżby mnie oszukiwały?. To nie-mo-żli-we.

.

W życiu można stracić wszystko: dom, pieniądze, przyjaciół, zdrowie, a nawet wolność. Ale gdy jesteś kochanym, to da się żyć i przeżyć. Bez miłości jednakowoż nie da się żyć nawet w bogactwie, bo miłość jest największym bogactwem człowieka. Pustkę po miłości wypełnia tylko śmierć.

Rozumując tak wtedy, przyszła mi do głowy pewna myśl. Nie odzierajmy mitów ze złotych szat, bo prawda może okazać się trędowata.
A co dalej?

Nie uwierzyłem zaprzeczeniom moich dziewczyn, bo miłość jest nieśmiertelna. Wiem wtedy, że mnie nadal kochają i wiedzą, że i ja je kocham w skrytości ducha.
Bo jakże żyć bez miłości, bez tego eliksiru życia?

A wy, potraficie kochać? Myślę, że tak, ale nie kochajcie tak głupio "na śmierć i życie", bo najwyższą wartością jest jednak ŻYCIE.

ANDRE

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska