Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowieści Krzysztofa Chmielnika. Gwoździe z Santoczna

Krzysztof Chmielnik
Kościół w Santocku, przerobiony z magazynu kuźnicy
Kościół w Santocku, przerobiony z magazynu kuźnicy fot. powiatgorzowski.pl
Ten pruski władca, po ojcu odziedziczył sprawną armię, a jako oświecony tyran, wyzuty z moralności, stworzył niezbędną do panowania biurokrację.

Mowa oczywiście o Fryderyku II Hohenzollernie, bez sensu nazywanym przez Polaków Wielkim. Jego czasy powinny nam bowiem kojarzyć się ze zbójectwem jako doktryną państwową, dyplomatycznym knuciem i wszelkim oszustwem. Ale przebijając się przez jego hagiografię i powszechne hymny pochwalne, jakim to wspaniałym władcą był, można cierpliwie oddzielać prawdę od propagandy. Ponieważ sam był tytanem pracy i żelaznej konsekwencji w stosowaniu dobrze sprawdzonych procedur, pozostawił po sobie bibliotekę urzędowej korespondencji, która pozwala oddzielać ziarno od plew. Korespondencja ta, była poetycko to ujmując, pokłosiem rytmu codziennego, w którym pisanie rozporządzeń i prowadzenie korespondencji zajmowało mu regularnie 3-4 godziny dziennie. Dzięki temu we fryderycjańskich archiwach zachowała się historia pruskiej drogi do industrializacji.

W czasach, kiedy nie było samochodów i kolei żelaznych, rzeki stymulowały rozwój gospodarczy. Rzeki pełniły nie tylko funkcję dróg, czy szos, ale także dostarczały energię do rodzącego się przemysłu. Z tego też powodu wiele miast nad rzekami było centrami rozwoju. Tak też działo się również w Nowej Marchii a Landsberg i jego okolice były miejscem wielu pionierskich działań. Warto wiedzieć, że w samym Landsbergu, tylko Kłodawka napędzała trzy młyny. Koła wodne instalowane na małych niekiedy strumykach napędzały nie tylko młyny, czy folusze, ale także kuźnie, w których, kując surowe żelazo, zamieniano je na użyteczną dla wojska stal. Związek stali z wojną jest oczywisty, więc nic dziwnego, że produkcja tego metalu była oczkiem w głowie pruskiego władcy. Zatem gdzie tylko było można powstawały kuźnie.

Fryderycjańska Nowa Huta
Santoczno leżące opodal Gorzowa jest bodaj jedyną osadą w Lubuskiem, jaka powstała z powodu jednej fabryki. Fryderycjański pierwowzór Nowej Huty. W 1765 roku król Fryderyk II założył w Zdroisku i Santocznie kuźnice żelaza poruszane siłą rzeczki Santoczna. Produkowano tu żelazo w sztabach, drut i gwoździe, a nawet kartacze. Żelazo wytapiano z rud darniowych, obficie występujących w okolicy, a może przywożono je z hut w Prądocinku pod Krosnem?

Dziki kapitalizm, tak zwalczany przez komunistów, nie znał jeszcze liberalnej doktryny, w której każdy dba jedynie o siebie. Zatem kapitalista, budując fabrykę, musiał zbudować także mieszkania dla robotników, a do tego zadbać o cały szereg niezbędnych dla życia instytucji socjalnych. Zgodnie z tą zasadą osadę dla pracowników kuźni zaplanowano jak górnośląski familok, czy łódzką famułę, z centralnym placem w środku. Na pierzei północnej i południowej placu umieszczono budynki produkcyjne i magazynowe, zaś od wschodu przeznaczone dla pracowników dwukondygnacyjne budynki mieszkalne o konstrukcji szachulcowej. Potem, aby robotnicy prowadzili się jak należy, jeden z magazynów przerobiono na kościół, który zresztą stoi w Santocznie do dzisiaj. Trzeba przy tej okazji pamiętać, że niemiecki protestantyzm był religią państwową i strzegł on wśród ludności Prus, pruskiego porządku także w sumieniach poddanych. Fryderyk jeszcze przed swoim rodakiem Karolem Marksem, o którym stary niemiecki leksykon pisze: „Ihre alte name Carl Mordechai”, wiedział, że religia może być opium dla ludu. Sam hołdujący francuskiej oświeceniowej modzie na ateizm, wiedział jak to opium użyć dla dobra państwa.

Kuźnia w Santocznie, tak chcą lokalni patrioci, przeszła do historii Prus jako miejsce produkcji części do pierwszej niemieckiej maszyny parowej. Zaświadcza o tym pamiątkowa tablica. Ale wbrew tablicy, nie wolno uwierzyć bez zastrzeżeń w legendę, że gdzieś z dala od przemysłowego centrum Prus powstała maszyna mająca dla ówczesnej władzy gigantyczne znaczenie. Szczególnie, że to od niej pośrednio zależała militarna przyszłość Prus.

Kłopoty rodzą potrzeby
Historia pruskiej maszyny parowej ma wątki szpiegowskie i dlatego warto ją przytoczyć. Warto także tę historię opowiedzieć z powodu uzmysłowienia czytelnikom logiki rządów króla pruskiego, który w kulturze niemieckiej, nie tylko z powodu prowadzonych wojen, zwany jest Wielkim. Bez wątpienia bowiem jego instynkt państwowy, choć motywowany interesem dynastii, wart jest niezależnie od historycznych „zasług” dla Polski, szacunku. Władca ten brzydził się językiem niemieckim, ale uczynił z Prus sprawnie działająca machinę państwa, przypominającą spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, w której podwładni byli pracownikami, którym wraz z rozwojem państwa żyło się coraz lepiej.

Pruska maszyna parowa ma początek w górach Harzu, które w drugiej połowie XVIII wieku dostały się pod pruskie panowanie. Prusy, kraj bez surowcowego zaplecza, biedny, zamieszkały przez niezbyt inteligentnych ludzi, prowadził wojny z sąsiadami. Generalnie zwycięskie. Wojny i gospodarka realizująca ekspansyjne cele potrzebowały przemysłowego zaplecza. Dlatego przemysł, poza armią, był obszarem sporej troski dla króla Prus. To co zdobył ojciec Fryderyk I, syn musiał nie tylko utrzymać, ale umocnić i rozwinąć. Pochłaniał zatem kolejne krainy, wraz z ludźmi i bogactwami naturalnymi.

Znana jest bardzo obfita korespondencja króla z urzędnikami odpowiedzialnymi za sprawy gospodarcze znamionująca jego dużą wiedzę. Dzięki tej wiedzy mógł skutecznie wymuszać na aparacie urzędniczym sprawność działania. Fryderyk zarządzał bowiem swoją biurokracją jak armią. Biurokracja w jego państwie był przeciwwagą dla pruskiej szlachty. W państwie Fryderyka były tylko dwie drogi awansu. Urzędnicza i wojskowa. Dobre urodzenie nie gwarantowało sukcesu. Biurokracja i wojsko, były narzędziami władzy, trzymanej twardo w rękach Fryderyka, zgodnie z zasadą oświeconego absolutyzmu, którego pruska odmianę dzisiaj nazwalibyśmy totalitaryzmem.

Królewski szpieg
Wspomniane góry Harzu obfitowały między innymi w rudy miedzi, niezbędnej do produkcji armat. Kiedy jednak wyczerpały się płytkie miedzionośne pokłady, zaczęto kopać głębiej. Ale wtedy pokłady te zalewała woda. Konne pompy, jakich wtedy używano w kopalniach, o czym pamiętają starsi czytelnicy, czytający w czasach PRL książkę Gustawa Morcinka „Łysek z pokładu Idy”, nie były dostatecznie wydajne, więc postanowiono sprowadzić świeżo wynalezioną przez Anglika Jamesa Watta maszynę parową do napędu pomp odwadniających. Dla realizacji tego zamysłu minister górnictwa Friedrich Anton von Heinitz, wysłał do Anglii 22 letniego wówczas Carla Friedricha Bücklinga na rozmowy handlowe, które jednak nie przyniosły rezultatu. Anglicy, świadomi monopolu i przewagi technologicznej, żądali za maszynę zbyt wiele. Przy okazji Bückling miał sporządzić rysunki i oszacować koszty budowy maszyny parowej, co zapewne wykonał.

Negocjacje handlowe trwały, ale Anglicy korzystając z monopolistycznej przewagi, zdaniem strony pruskiej stawiali nazbyt wygórowane warunki. Fryderyk miał przysłowiowego węża w kieszeni i nie lubił szastać pieniędzmi. Wybrał standardową w takich razach metodę, szpiegostwo gospodarcze. W międzyczasie Bückling objął stanowisko inspektora budowy hut, a następnie awansował do stopnia asesora górniczego, któremu podlegały huty stali w Prusach. Zapewne w nagrodę, że dobrze wywiązał się ze szpiegowskiego zadania. I stąd królewska łaskawość.

Ale jakoś z konstruowaniem pruskiej maszyny kiepsko szło, zatem już jako asesor, w 1781 roku powtórnie pojechał do Anglii pod pozorem kontynuowania negocjacji i z zadaniem sporządzenia dokładniejszych planów budowy maszyny parowej. Zbudowanie maszyny nie było zadaniem prostym. Po powrocie z Anglii, Bückling zapewne skorygował plany i rozpoczął, wraz z innymi inżynierami z Pruskiej Akademii Nauk, długą pracę nad pruską wersją maszyny parowej.

Uruchomiono ją 23 sierpnia 1785 roku. W nagrodę Bückling został uhonorowany przez Fryderyka II Medalem Honoru a w 1791 awansowano go na Wyższego Radcę Górniczego. Maszyna co prawda niezbyt dobrze działała, a angielska prasa pokpiwała sobie z inżynierskich talentów Prusaków, ale mimo to Bückling przeszedł do historii Niemiec jako konstruktor pierwszej niemieckiej maszyny parowej, której pomnik ufundowany w stulecie jej uruchomienia, stoi do dzisiaj w Hettstedt w górach Harzu.

Części składowe
Jaka jest rola Santocka w tym inżynierskim sukcesie, zapytacie? Przyznam się, że nie bardzo wiem. Bo archiwa szczegółowo wspominają o tym, że cylinder i tłok wykonano w Berlinie, korbowód i duże części na Górnym Śląsku, odlewy żeliwne w Zehdenick w Brandenburgii, miedziany kocioł zbudowano w Neustadt-Eberswalde. Pompa powstała w Ilsenburgu i Mägdesprung, zaś elementy drewniane na miejscu w kopalni. Zatem wiadomo gdzie powstały zasadnicze podzespoły maszyny i nie ma wzmianki o częściach z Santocka. Jednak nie można wykluczyć, że jakieś niezbędne do zbudowania maszyny druty lub gwoździe wykuli kowale z Santocka zwanego wtedy Zanzehaus a może Zanzemuelhe. Ale jak ktoś chce wierzyć w to co napisano na tablicy w Santocznie, to niech sobie wierzy.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska