Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pan Romuald pobił rekord Guinnessa - grał na fortepianie aż 103 godziny!

Danuta Kuleszyńska 68 324 88 43 [email protected]
ROMUALD KOPERSKIPianista, podróżnik, pisarz, dziennikarz, fotograf, nurek, pilot samolotowy. Jako pierwszy człowiek na świecie samotnie przemierzył trasę z Zurychu do Nowego Jorku, przez bezludne obszary Syberii, Alaskę i Kanadę. Potem na gumowym pontonie samotnie przepłynął Lenę - najdłuższą rzekę Syberii. Jako pierwszy z Polaków dotarł do grobu Jana Czerskiego w rejonie północnej Kołymy. W latach 1975-97 był muzykiem zawodowym
ROMUALD KOPERSKIPianista, podróżnik, pisarz, dziennikarz, fotograf, nurek, pilot samolotowy. Jako pierwszy człowiek na świecie samotnie przemierzył trasę z Zurychu do Nowego Jorku, przez bezludne obszary Syberii, Alaskę i Kanadę. Potem na gumowym pontonie samotnie przepłynął Lenę - najdłuższą rzekę Syberii. Jako pierwszy z Polaków dotarł do grobu Jana Czerskiego w rejonie północnej Kołymy. W latach 1975-97 był muzykiem zawodowym
- Walka ze snem jest największą torturą, jaką wymyśliło życie - opowiada ROMUALD KOPERSKI, który w niedzielę w Gdańsku pobił rekord Guinnessa - grał na fortepianie 103 godziny i 8 sekund.

WYCIĄG Z REGULAMINU

Pan Romuald pobił rekord Guinnessa - grał na fortepianie aż 103 godziny!

WYCIĄG Z REGULAMINU

* czas koncertu musi być monitorowany z dokładnością do 0,01 s
* repertuar musi składać się z utworów ogólnie znanych
* zabrania się powtórzenia utworu przed upływem czterech godzin koncertu
* przerwy między utworami nie mogą przekraczać 30 s
* każda godzina wykonanego koncertu upoważnia wykonawcę do pięciominutowej przerwy.

- Wyczerpany, padnięty, zmęczony... A może wypoczęty. Jak czujesz się po pięciu dniach grania non stop na fortepianie?
- Zacząłem w środę rano, skończyłem w niedzielę o 17.00. Dwie i pół godziny później wylądowałem w łóżku. Padnięty, nie wiedziałem, co się wokół mnie dzieje. Byłem pewny, że prześpię ze dwa dni, a tu proszę: już o 1.00 byłem na nogach. Wystarczyło pięć godzin snu, żeby zregenerować siły. Myślę, że to przemęczenie organizmu. Jakiś tryb awaryjny się włączył, który pewnie zresetuje się za jakiś czas. Już coś takiego przeżyłem sześć lat temu, gdy grałem nieprzerwanie przez 54 godziny. Człowiek wiele może.

- Może przekroczyć wszystkie teoretycznie nieprzekraczalne bariery?
- Tak uważam. Bo wszystko siedzi w głowie. Potężny kryzys pojawił się już w pierwszej dobie grania. Wypaliłem się tuż przed koncertem: media, konferencje, splendor... Ciągły bieg. I gdy siadłem do fortepianu, byłem po prostu wy-koń-czo-ny! Właściwie powinienem sobie odpuścić, ale chęć stoczenia walki z własnym zmęczeniem wzięła górę. Po kilku godzinach mówię sobie: do widzenia Koperski, przesadziłeś... Rozdwojenie totalne, bo z jednej strony koncentracja na utworach, z drugiej te wszystkie myśli, jakie wciskały się do łba. Owszem, grałem bezbłędnie, bo komisja powtarzała, że wszystko pięknie, że tak trzymać. A ja przestałem w którymś momencie w ogóle słyszeć muzykę. Ze zmęczenia. Ale brnąłem dalej.

- Po kilku nieprzespanych dobach pojawiają się omamy, przywidzenia, człowiek zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością. Mnie wystarczą dwie takie noce, by odlecieć.
- Ze mną podobnie. Nagle pojawiałem się w różnych miejscach. Raz była to długa hala, innym razem całkiem przytulne miejsce. A raz patrzę i się wściekam, bo ktoś mi fortepian przestawia. I mówię do ludzi, żeby instrumentu broń boże nie dotykali. Potem uderzam akordy i patrzę, że coś z tym fortepianem nie tak, że się schrzanił! Wrzeszczę do komisji: dzwońcie do gościa od fortepianu, niech przywiezie drugi instrument. A oni oczy wybałuszają, że coś ze mną nie tak. I mówią: graj, graj, wszystko OK. Jak OK, jak pękła płyta główna?! Nic nie pękło, to Staneway, najwyższej klasy fortepian. Więc gram, bo koncertu przerwać nie można i gadam od rzeczy z komisją. Te urojenia miałem w głowie. Nad ranem w niedzielę TVN przyjechał, patrzą, czy jeszcze żyję. Bo to dopiero byłaby sensacja, gdyby gość zszedł z tego świata albo mordą zarył w klawiaturę! A tu Koperski gra i gra... Trochę zawiedzeni byli.

- Pięć dni grania, a co z jedzeniem i piciem? Moją koleżankę najbardziej intrygowało, jak sobie radziłeś z siusianiem.
- Jeśli się nie pije, to się nie sika. Z pełną świadomością odwadniałem organizm. Byłem osłabiony, ale z drugiej strony musiałem dostać glukozę, żeby nie paść. Bo glukoza wzmacnia umysł i pracę mięśni. Kroplówki odpadały, szprycowanie też, bo zaraz poszłoby w świat, że Koperski prochy bierze. Kumpel lekarz kazał mi jeść czekoladę, z apteki przyniósł glukozę w proszku, rozpuścił w szklance wody. Wypiłem i dzięki temu nie padłem. Wodę tylko od czasu do czasu nabierałem w usta, potrzymałem przez dwa-trzy utwory i dopiero potem połykałem. Przez te pięć dni poszła tylko jedna butelka. Miałem kilkuminutowe przerwy, więc z toalety korzystałem raz na dobę. Nic nie jadłem, poza czekoladą i dwoma kawałkami chleba, które były pokrojone w kostkę. Byłem pod takim wrażeniem grania, że apetyt poszedł na bok. Światełko włączyło się do walki. A gdy się walczy, to się nie je.

- Ile schudłeś?
- Cztery kilogramy.

- Trzeba mieć w głowie spory repertuar, żeby grać przez 103 godziny. Tym bardziej, że regulamin zabrania improwizacji, a nakazuje granie utworów wyłącznie znanych, od klasyki, poprzez muzykę filmową, do standardów jazzowych. Jak sobie poradziłeś?
- Zagrałem Komedę, Morricone, znane standardy jazzowe, było też trochę klasyki. Stawiałem raczej na spokojną muzykę, żeby słuchacze mogli sobie pod nosem ponucić. Na noc brałem wygodny fotel z oparciem, lekko przygrywałem... Gdy czułem, że dopada mnie sen, zaczynałem walić mocniejsze akordy.

Pan Romuald pobił rekord Guinnessa - grał na fortepianie aż 103 godziny!

- Ile utworów zagrałeś?
- Ponad półtora tysiąca. Komisja skrupulatnie notowała każde rozpoczęcie utworu, długość grania, nazwę. Nie wolno było ich powtarzać. W przeciwnym razie zostałbym zdyskwalifikowany. Na te bardziej ambitne miałem nuty, ale po kilku godzinach nie byłem w stanie ich odczytać, bo wszystko się zamazywało, więc szybko dokonywałem korekt. Prawie cały koncert zagrałem z głowy.

- I po co to wszystko? Chciałeś sobie udowodnić, że człowiek może wiele?
- Najlepiej w życiu nic nie robić, wtedy to życie jest proste i nieskomplikowane. Ale jesteś nikim. Wiem, że niektórzy źle mi życzyli. Bo co może facet 55-letni? Pogra ze dwie godziny i się wypali albo będzie jeden wielki fałsz. Internauci ujeżdżali po mnie równo. Ale nikomu nic udowadniać nie chciałem. Bo mam taki charakter, że lubię wyzwania i idę wtedy na całego. Mam syndrom psa. Pies będzie leżał, ale przejdź koło niego, to za tobą pogoni. Dowiedziałem się, że jakiś Węgier pobił rekord świata w grze na fortepianie. Pomyślałem: nie mogę być gorszy. Jestem w końcu mężczyzną, a mężczyzna musi walczyć. Nie ma wojny, nie latam z granatami, nie strzelam do wroga, więc ta moja walka musi wyglądać inaczej.

- To walka z sobą samym, własną niemocą, słabostkami?
- Ja sobie niczego udowadniać nie muszę. Ale ten koncert na pewno był sporym wyzwaniem. Pokazałem, że facet, mając 55 lat, nie musi siedzieć w kapciach przed telewizorem. Że planuje wyprawy, że osiąga cel, że może usiąść do fortepianu i stanąć w szranki z młodymi.

- Wezwanie większe od samotnych wędrówek po Syberii?
- To dwie zupełnie różne rzeczy. Ale teraz wiem jedno: że walka ze snem jest najgorszą torturą, jaką wymyśliło życie. NKWD wiedziało dobrze, jak złamać człowieka, jak więźnia zmusić do mówienia. Bo każde bicie można wytrzymać, ale nie wytrzyma się długiej bezsenności.

- Przygotowywałeś się jakoś do tego grania?
- Wcale. Życie nauczyło mnie jednego: że każda porażka jest doświadczeniem i może być trampoliną. Odbijesz się i lądujesz wyżej. Przecież świat wali nam się na głowę tysiące razy. I tysiące razy podnosimy się i idziemy dalej. Tak było, gdy siadałem do fortepianu. Wykończony bieganiną, powinienem iść spać. A ja siadam i gram cztery noce i pięć dni. I choć dopada mnie kryzys, wiem, że muszę wytrwać, że za chwilę będzie lepiej. A kryzys jest jak koszmar: połykasz ślinę, wstajesz, szczypiesz się, gryziesz język, chce ci się wyć z bezsilności... Ale trwasz do końca. I nie poddajesz się! Rekord mojego poprzednika poddawano w wątpliwość, sam nie bardzo w to wierzyłem, ale przekonałem się, że jednak można. On miał całe ręce od tego grania pokrwawione.

- A ty?
- Krwi nie było. Ale mocno spuchnięte dłonie, w których nic utrzymać nie mogłem. A opuszki palców jak szpile. Pomału dochodzą do siebie. Ale na 20 godzin przed końcem palce były jak z drewna, prawdziwy dramat, że się nie uda. I w pięciominutowej przerwie, zamiast rozprostować kości, ja te palce rozgrzewałem.

- Jesteś z siebie dumny?
- Nie ukrywam: jestem dumny.

- I już wyznaczyłeś sobie kolejne wyzwanie?
- Te wyzwania rodzą się szybko. Właśnie myślę o zimowej wyprawie wielkimi trackami po kolejnych niedostępnych miejscach Syberii.

- Dziękuję.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska