Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pojechali za chlebem, a wrócili z torbami

Redakcja
W niemieckim Cappel na Jerzego Morawskiego i Roberta Godlewskiego miała czekać wymarzona praca.
W niemieckim Cappel na Jerzego Morawskiego i Roberta Godlewskiego miała czekać wymarzona praca. fot. Beata Bielecka
Trafiliśmy do obozu pracy - skarżą się ludzie, którzy byli na zarobku w Niemczech.

- Było okropnie gorąco, odór straszny, a brygadzista ryczał, że za wolno robimy. Starałem się jak mogłem, ale po kilku godzinach zasłabłem. Potem znowu - opowiadał nam wczoraj Robert Godlewski ze Słubic. Pracował w ubojni indyków na niemiecko-holenderskiej granicy. Uciekł stamtąd po jednym dniu.

W ubiegłą niedzielę pan Robert wraz z siedmioma innymi osobami wsiadł do busa jadącego ze Słubic do niemieckiego Cappel. Tam miała czekać na nich wymarzona praca. Na spotkaniu informacyjnym, które w Powiatowym Urzędzie Pracy zorganizowała firma Indyk Serwis z Poznania, dowiedzieli się, że zarobią ok. 1.400 euro. Na miejscu okazało się, że ci, którzy już tam są, wyciągają po 1.000. - Ale nie to nas zniechęciło, tylko nieludzkie warunki, jakie zastaliśmy - mówi Godlewski.

Brud i smród

- Zakwaterowano nas w baraku, w czteroosobowym pokoju - wspomina pan Robert. - Już na wejściu zabiłem karalucha. Ubikacja - masakra, strach siadać. Łazienka jedna dla kilkunastu osób, też koszmar. Łóżka śmierdzące. Położyłem sobie ręcznik, bo brzydziłem się tam kłaść. Do tego wszędzie muchy i okropny smród, bo obok jest świniarnia - wzdryga się na samo wspomnienie. Gdy tam dotarli, była 1.00 w nocy. Na powitanie usłyszeli, że... o piątej rano mają być w robocie.

Godlewskiego postawili przy taśmie i dali odkurzacz do wysysania wnętrzności indyków. - Było okropnie gorąco, odór straszny, a brygadzista krzyczał, że za wolno robimy. Starałem się jak mogłem, ale po kilku godzinach zasłabłem. Potem znowu... - opowiada. - Brygadzista stwierdził, że nie po to przyjechałem, żeby teraz za mój szpital trzeba było płacić.

Takie same wspomnienia z pobytu w Cappel ma Jerzy Morawski z Pławideł koło Słubic. Pracował przy rozładunku indyków. - Żeby wyrobić normę, trzeba było nadziać na hak 12 tysięcy ptaków dziennie. Wytrzymałem do dziewięciu tysięcy. Okropna praca. Indyki wiją się, ze strachu robią na człowieka, piszczą. Męczą się strasznie, bo dobijają je dopiero na taśmie - mówi.]

- Warunki skandaliczne - potwierdza Zygmunt Oźminkowski ze Słubic, którego też skusiła praca za euro. Podobnie jak Godlewski i Morawski, wrócił z Niemiec po jednym dniu.

Inni nie mogli wrócić

Aż osiem miesięcy wytrzymała w Cappel 23-latka spod Żagania (nie chciała nazwiska w gazecie). - Za żadne pieniądze bym tam nie wróciła - zapewnia kobieta. - Robotę zaczyna się o świecie, a kończy często wieczorem. Do tego trzeba było się użerać z pijanym brygadzistą, który znęcał się nad nami psychicznie.

To dzięki niej, mężczyźni ze Słubic wrócili do domu. - Mąż po nią przyjechał samochodem i zabrał też nas. Gdyby nie to, nie mielibyśmy nawet za co wrócić - podkreśla Godlewski. - Inni też chcieli wracać, ale nie było już miejsca - dodaje z żalem.

Słubiczanie opowiadają, że w niemieckiej ubojni pracuje wielu bezrobotnych, bo są zadłużeni w bankach, a w Polsce nie mają żadnych szans na etat. - Tam jest około 50 Lubuszan! - mówi Godlewski.

Firma odpiera zarzuty

- Warunki mieszkaniowe nie są takie, jak opisują osoby, które były zaledwie kilka godzin na terenie firmy - informuje asystent zarządu Indyk Serwis Paweł Pakulski w mailu, który jest odpowiedzią na zadane przez nas pytania. Podkreśla, że co dwa dni pokoje i sanitariaty są sprzątane, a materace w łóżkach czyszczone przed każdym przyjazdem nowych osób. - Warunki pracy i płacy zostały dokładnie wytłumaczone na spotkaniu w Słubicach i wszyscy wyrazili na to zgodę - dodaje.

Pakulski stwierdza, że średnio ubija się 10 tys. indyków na dzień, co odpowiada 11 godzinom pracy, a zarobki wynoszą od 1.000 do 1.500 euro.

O niezadowoleniu mieszkańców Słubic nic nie wiedział Powiatowy Urząd Pracy - Żadna skarga do nas nie trafiła - mówi kierownik działu pośrednictwa pracy Robert Martyn. - Nie my kierowaliśmy tych ludzi do roboty, a jedynie zorganizowaliśmy spotkanie z pracodawcą. Każdy, kto tam pojechał, zrobił to na własną odpowiedzialność. A jeśli jest niezadowolony, może iść do sądu pracy.

Słubiczanie są oburzeni jakim tłumaczeniem. - Jeśli urząd powiedział nam o tej robocie, to powinien wcześniej sprawdzić tę firmę - uważa Morawski.

Beata Bielecka
0 95 758 07 61
[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska