Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przebudzenie Pinatubo. Zginęły setki ludzi. Wyprawa na wulkan (zdjęcia)

Maciej Wilczek [email protected]
Santa Juliana. Osada, z której wyruszamy na Pinatubo.
Santa Juliana. Osada, z której wyruszamy na Pinatubo.
- Musicie koniecznie zobaczyć Pinatubo. Ten wulkan robi wrażenie - powiedział nam jeszcze w Dżakarcie Radek, zaprzyjaźniony Polak z Lublina, nauczyciel geografii od lat mieszkający w Indonezji.
Droga z Santa Juliana w kierunku wulkanu Pinatubo

Pinatubo - wulkan, który śpi

Z górskiej Sagady na północy wyspy Luzon na Filipinach wędrujemy więc teraz na południe, w kierunku wulkanu Pinatubo. Nie czeka nas przyjemna podróż, przynajmniej przez pierwsze dziesiątki kilometrów. Musimy przekroczyć wysokie góry piaszczystymi, dziurawymi drogami, autobusem o niskim standardzie. Sympatyczni, uśmiechnięci ludzie pomagają nam załadować plecaki. I to oni uatrakcyjniają podróż.

Częstują owocami, ryżem przyrządzonym na słodko. Czasem też dają łyknąć wyśmienitego filipińskiego rumu. Potworny ścisk. Podróż razem z bagażem na dachu dostarcza niebywałych emocji, szczególnie na zakrętach, kiedy w dole widoczne są w głębokich rozpadlinach szczątki innych pojazdów. Rum jednak łagodzi lęk, dodaje sił. Ważne, aby jednak nie przesadzić, bo wówczas... strach pomyśleć. Ale ostatecznie każdy czasem lubi sobie pofruwać.
Po dwugodzinnej męce, ale pełni wrażeń, przesiadamy się do kolejnego pojazdu. Tu standard jest już znacznie wyższy. Siedzimy wygodnie.

Późnym wieczorem dojeżdżamy do osady Santa Juliana zdominowanej przez... południowych Koreańczyków. To oni teraz czerpią największe korzyści z organizowanych wypraw turystycznych. Przygotowali bazę z noclegami i wyżywieniem. Miejscowa ludność jednak nie narzeka, ponieważ dzięki temu ma gdzie pracować. A to, że za grosze? To nikogo nie obchodzi. Wypasieni Koreańczycy, szczupli Filipińczycy. Jedni z grubymi portfelami, drudzy ledwo co łączący koniec z końcem.

Decydujemy się na nocleg u miejscowych. Wygodny pokój, łazienka, wszędzie czysto. Cena jednak jak na Filipiny spora - 1000 peso od osoby, czyli ok. 80 zł.
Siedzimy przy rumie z gospodarzami i słuchamy historii wielkiej erupcji. Nestor rodu wspomina, że pierwsze oznaki tego, co się stało w 1991 r. nastąpiły jeszcze w lecie 1990 roku. Były to liczne trzęsienia ziemi. Nawiedziły one rejon w pobliżu Pinatubo i to prawdopodobnie one doprowadziły do tego, co stało się później.

I nastała ciemność

Wczesna wiosna 1991 roku. Filipiny, zachodnia część wyspy Luzon, wulkan Pinatubo. Życie toczy się normalnie. Dzieci bawią się, chodzą do szkół. Ludzie pracują podobnie jak każdego dnia. Dzień parny, ale takie nie należą tu do rzadkości. Z góry słychać jednak delikatne pohukiwania... Wszyscy już wiedzą, że po latach milczenia On się budzi. W marcu zaczął wyrzucać z siebie popiół, który zasypywał dachy pobliskich domów.

W okolicy i na zboczach wielkiej góry mieszkało wówczas ponad 30 tysięcy ludzi. Wiedzieli, że lada dzień może dojść do erupcji, ale jednak nie chcieli się ewakuować. Władze lokalne i centralne na nich nie naciskały. W połowie kwietnia nagle wszystko ucichło aby ze zdwojoną energią przypomnieć o sobie kilkanaście dni później. Rozpoczęły się pierwsze ewakuacje, które trwały do początków czerwca, kiedy to z amerykańskiej bazy wojskowej (Clark Air Base) wycofano około 17 tysięcy żołnierzy oraz większość sprzętu. Baza ta już nigdy nie została odtworzona.

15 czerwca, kilka minut po godz. 13.40 rozpoczęła się erupcja Pinatubo. Trwała do późnego wieczora i towarzyszyły jej silne trzęsienia ziemi. Załamał się wierzchołek Wielkie Góry i utworzył krater. Szczyt obniżył się z 1745 metrów do 1485 m.
W tym samym czasie nad wyspą Luzon przechodził potężny niż o nazwie Tropical Storm Yunya, któremu towarzyszyły ogromne opady deszczu.
Tyle lat minęło. Filipińczyk płacze... Lawa zabrała jego brata i matkę. Ojciec cudem przeżył. Mężczyzna ociera ręka twarz. Podaje starą, już żółtą gazetę. Przeglądamy...

Pękały ściany, waliły się domy

Wulkaniczny popiół mieszał się w powietrzu z parą wodną i pokrywał sporą część wyspy Luzon. Największą grubość popiołu -ok. 35 cm odnotowano ponad 10 km od wulkanu. Obciążone ponad miarę dachy trzaskały jak kruchy lód. Pękały ściany, waliły się domy.

Na tym nie koniec. Pinatubo wyrzucił też miliony ton dwutlenku siarki, który mieszał się z wodą i tlenem tworząc kwas siarkowy. Zmniejszała się warstwa ozonowa.
Gazy i popioły, które przedostały się do atmosfery po dwóch godzinach osiągnęły wysokość ponad 30 km, szerokie były na ok 250 km. Zginęło prawie tysiąc osób, a straty oszacowano na ponad 500 mln dolarów. Zniszczonych zostało prawie 5 tysięcy domów, a poważnie uszkodzonych zostało ponad 70 tysięcy. Skutkowało to również potężna liczbą bezdomnych.

W sierpniu 1992 roku doszło do kolejnej erupcji tego wulkanu. Straty były już niższe, ale jednak śmierć poniosło prawie 100 osób. W gruzach legło ponad 3,5 tysiąca domów, a drugie tyle zostało uszkodzonych. Tym razem nie popiół a tzw. lahars (lawina błotna o gęstości betonu składająca się też z cząstek skalnych) oraz wulkaniczny gruz był przyczyną zniszczeń.

Naukowcy twierdzą, że obłoki nad ziemią obniżyły globalnie temperaturę - w 1992 i 1993 roku średnia temperatura na półkuli północnej spadła o ok. 0,5 do 0,6 stopnia C, a na całej ziemi o 0,4 do 0,5 stopnia C.
Żegnamy się z gospodarzem. Jutro musimy wcześnie wstać. Wulkan czeka, choć już wiemy, że po kataklizmie śladów jest niewiele, no poza tymi geologicznymi.

Nie diabelski, rajski

Jest po godzinie 6.00. Pakujemy plecaki. Płacimy za przepustki do strefy wulkanu oraz po 100 dolarów za jeepa i przewodnika. Legalnie tylko w ten sposób można się dostać na Pinatubo. Samochód ostro rusza. Kurz, suche usta, wschód słońca. Samochód połyka szybko kilometry. Zatrzymuje się na chwilę, aby pokonać górski strumień. Najpierw jeden, późnej kolejne. Zwalnia, wspina się wąską ścieżką w kierunku wulkanu. Mijamy koczujących ludzi. Lepianki, niewielkie uprawy, choć ziemia jest tu żyzna. Bieda wyziera z szarych, zmęczonych, ludzkich oczu, tylko dzieci się uśmiechają. Pozdrawiają nas serdecznie. Nie żebrzą, co jest takie typowe dla wielu państw azjatyckich.

Jak to zwykle bywa na terenach wulkanicznych roślinność rozwija się błyskawicznie i pewnie niebawem będą tu pola uprawne i dżungla. Przyroda bowiem szybko zapomina o tragediach, które dotknęły ludzi.
Kilka minut po godzinie 11.00 jesteśmy u stóp Pinatubo. Stąd już tylko kilkadziesiąt minut do wnętrza krateru. Przewodnik prowadzi nas wąwozem, wokół popielate, białe, gdzieniegdzie zielone już zbocza. Nie ma tu niczego piekielnego, wręcz krajobraz jest rajski...

Nigdzie nie ma rozżarzonej lawy (tak sobie wyobrażaliśmy tę okolicę), temperatura wody w jeziorze jest idealna do kąpieli - ok. 20-25 stopni C. I co najważniejsze mamy trochę szczęścia, bo jest z nami jedynie kilka osób, a zwykle w to miejsce przybywają jednorazowo setki turystów.
Pinatubo milczy. I w tym właśnie tkwi potęga wulkanów. Po latach, czasem setkach lat, ciszy, nagle, prawie bez ostrzeżenia eksplodują, zabijają tysiące ludzi. Potrafią także zmienić klimat.
I tak może być z Pinatubo, który jak zły człowiek w każdej chwili może zamruczeć i gwałtownie się wybudzić z pozornie głębokiego snu.

Motoryzacja do pełna! Ogłoszenia z Twojego regionu, testy, porady, informacje

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska