Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przemysław Didłuch: Prezes otworzył walizkę, rzucił marki i powiedział "kup sobie rower"

Tomasz Kabza
Przemysław Didłuch, mechanik juniorów i kierownik drużyny Stelmetu Falubazu Zielona Góra.
Przemysław Didłuch, mechanik juniorów i kierownik drużyny Stelmetu Falubazu Zielona Góra.
- Tunerzy rozdają karty, ale trzeba spasować się z torem - mówi Przemysław Didłuch, mechanik juniorów i kierownik drużyny Stelmetu Falubazu Zielona Góra.

Skąd ksywa Bimbo?
- Gdy zapisałem się do szkółki żużlowej, byłem mały, czarny i do tego gruby. Od razu przylgnęło do mnie przezwisko "Bambo", jak Murzynka z bajki. Z czasem z "Bambo" zrobiło się "Bimbo" i już zostało.

Pamiętasz, kiedy speedway pojawił się w twoim życiu?
- To był czas, kiedy pojawił się Morawski - 1991 rok. Zapisałem się do szkółki wtedy, co Grzesiu Walasek, tylko byłem za młody i jeździłem na simsonach cały rok, a później zacząłem jeździć dopiero w szkółce. Miałem 13 lat.

Trudno było dostać się do szkółki?
- Było bardzo, ale to bardzo dużo chętnych - około setki. Wtedy obowiązkowe były jazdy na simsonach, bo trenowali nas panowie Grabowski i Czernicki. Z setki zostało nas 50. Potem selekcja trwała już co chwilę.

Co zapadło ci najbardziej w pamięć z tamtego okresu?
- Jak wszedł Morawski, wszystko było nowe. Motory, kewlary, opony, części, nawet zawodnicy. Do tego był jeszcze wynik w drużynie, aż się chciało wykradać z domu, każdą wolną chwilę spędzać na W69 i pomagać chłopakom, nawet niekoniecznie przy sprzęcie. Teraz, by młodego zawodnika zmobilizować do mycia maszyny czy osłon, trzeba się natrudzić. A wtedy młodzi sami garnęli się do roboty, bo w tamtych czasach żużlowcy to byli liderzy, gwiazdy, idole.

Jak wspominasz samego Morawskiego?
- Jak większość - gościu z kasą. Na wszystko miał, po prostu się bawił. Pamiętam, jak bodajże w 1993 roku zawołał mnie do gabinetu i w nagrodę, że w wolnych chwilach pomagałem chłopakom, kazał iść po walizkę do samochodu. Przyniosłem ją, prezes otworzył, rzucił marki i mówi "kup sobie rower". Kupiłem, a za dwa dni mi go ukradli. Prezes się o tym dowiedział, dał mi kolejne marki, ale tym razem już tylko na truskawki. Pamiętam też, jak zabrał mnie na mecz do Gdańska na ligę. Jechałem wtedy pierwszy raz pontiakiem. Siedziałem w ostatnim rzędzie, a w aucie jechałem z majstrami.

Nie każdy wie, ale jesteś zapalonym wędkarzem. Co było pierwsze?
- Zdecydowanie speedway. Wędkarstwem zająłem się ze cztery lata temu. Najpierw sporadycznie, jak jeszcze tata żył, wyskakiwaliśmy na rybki. Podpatrywałem go i uczyłem się, ale potem już nie było na to czasu. Tak na poważnie, od tamtego roku, od wakacji zacząłem jeździć już po ryby, a nie na ryby.

Wędkarstwo to odskocznia od wszechobecnej w speedway'u adrenaliny?
- Nad wodą zapomina się, że za dzień, dwa znowu jakieś zawody, trening i trzeba przygotować motocykle dla młodych. To relaks, ładowanie baterii przed kolejnymi meczami, telefon bez zasięgu. Tam trzeba siedzieć w skupieniu i czekać na rekordową rybę. Taką był sandacz - 70 cm i około 8 kg.

Rodzina chyba nieprzychylnie patrzy na wędkarstwo? Kolejne hobby, które porywa cię z domu, gdzie i tak pewnie rzadko bywasz.
- Pewnie najlepiej byłoby, gdybym codziennie wstawał o 7.00 i wracał po 16.00, ale w speedway'u tak się nie da. Sezon akurat przypada na wiosnę i lato, wtedy w domu bywam najmniej. Speedway to duże wyrzeczenia. W sezonie jest się ciągle w rozjazdach, na treningach, zawodach i tak do jesieni. Ale po sezonie zawsze staram się im to wynagrodzić.

W czym masz większe osiągnięcia: w wędkarstwie czy speedwayu?
- Trudne pytanie... W żużlu cieszę się, gdy jakiś junior ma wyniki i następni idą w jego ślady. Na razie chyba jestem jeszcze za młody i bez jakiejś dużej bazy sprzętowej, by twierdzić, że mam osiągnięcia. Tunerem też żadnym nie jestem, po prostu na tę chwilę robię to, co potrafię najlepiej.

Ale co ci przyniosło w żużlu satysfakcję?
- Choćby tegoroczny występ Adama Strzelca w Lonigo w półfinale mistrzostw świata juniorów. Po nieciekawym początku sezonu i małej liczbie startów zmobilizował się i pojechał jak stary wyjadacz żużlowych torów. To było coś pięknego. Mimo że na treningu jechał dość słabo, w dniu zawodów wszystko zagrało sprzętowo, a młody nie dał plamy i wywalczył awans do finału mistrzostw świata juniorów. Z reguły, jak sprzęt jest dobrze przygotowany, motory pasują, zawodnik nabiera pewności i jedzie, wtedy pojawia się satysfakcja, że się pomogło. Natomiast jak są słabsze występy, przeważnie się zwala na mechaników...

W tym roku zdałeś egzamin na kierownika drużyny. Jak odnajdujesz się w nowej roli?
- Kierownik drużyny musi mieć już regulamin w najmniejszym paluszku. Liga juniorów czy młodzieżówki nie są aż tak wymagające, czy nawet ekstraligowy mecz u nas z Gnieznem. Ale jak są mecze pod większym stresem: z Gorzowem, Lesznem czy Toruniem, to już nie dziwię się Jackowi Frątczakowi, że lata od rana do wieczora po parkingu. Adrenalina działa, odpowiedzialność jest ogromna, wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. Wszystko wymaga uwagi: opony, deflektory czy czas dwóch minut. Wymieniać można długo.

Jak wyglądał egzamin?
- Najpierw odbyła się rozmowa z Włodkiem Kowalskim i Stanisławem Bazelą o regulaminie i zmianach na kolejny sezon. Potem przystąpiliśmy do egzaminu z przepisów. Było ich chyba ze 40, mogliśmy zrobić 6 błędów.

Łatwiej jest być kierownikiem drużyny czy mechanikiem?
- Zawodnicy mówili, że ten strój do mnie nie pasuje. Bo "Bimbo" musi być mokry, brudny, a nie w garniturze chodzić. Osobiście wolę być na zawodach przy żużlowcach, coś podpowiedzieć, zmienić w ustawieniach. A jako kierownik muszę być przy budce, pilnować zmian i miliona innych spraw. Dłużej jestem mechanikiem, dlatego zdecydowanie na zawodach wolę pełnić tę funkcję.

Kiedyś miałeś okazję być w warsztacie Tony'ego Rickardssona. Jakie masz stamtąd wrażenia?
- Byłem w jego warsztacie w Szwecji za czasów pracy u Lindbaecka, chyba w 2004/2005 roku. Ricky był w tedy w sztosie, z Antonio Lindbaeckiem, Fredkiem Lindgrenem i Leigh Adamsem jeździł w Masarnie Avesta. W warsztacie przechowywał całą swoją historię - stare kewlary z czasów, gdy zaczynał przygodę ze speedway'em, osłony motocykli, a nawet części, które wyszły z obiegu. Pracownia znajdowała się w miejscu starego domowego basenu, który z czasem przerobił na piwnicę. Największe wrażenie? To, że w Szwecji nikt za bardzo nie obnosił się z pieniędzmi. Mimo że Tony był już wtedy wielokrotnym mistrzem świata i swoje na żużlu zarobił, mieszkał w domku jednorodzinnym z garażem, trawniczkiem, bez większego przepychu. Na pierwszy rzut oka nie było widać, że tu właśnie mieszka mistrz. Jak zajrzało się do garażu, to już inna sprawa, ale z zewnątrz zwyczajne mieszkanko, jak każde w okolicy.

Co ten garaż krył?
- W oczy od razu rzuciło się stuningowane subaru. Tony to maniak rajdów i musiał mieć auto dobrze podrasowane. Dookoła skrzynki Teng Toolsa - jednej z najlepszych firm na świecie produkujących narzędzia. Na ścianach to samo - od dołu do samego sufitu wszystko w narzędziach i częściach. Każda rzecz czy część zamienna miały w warsztacie swoje miejsce. Po prostu pełen profesjonalizm i jeden wielki klar.

Są jeszcze takie warsztaty?
- Odkąd pracuję w ZKŻ, nie wyjeżdżam aż tak często za granicę, ale na pewno są takie odpicowane warsztaty. Zwłaszcza tunerzy muszą mieć je dobrze wyposażone, bo z tego żyją. Wszystkie nowinki, nowe maszyny czy narzędzia można znaleźć najpierw właśnie u tunerów.

Jak zmienił się żużel, odkąd zaczynałeś?
- Zmieniło się głównie podejście adeptów żużla. Więcej było chętnych i każdy się angażował, bo chciał jeździć i robić przy motorach. Teraz takich młodych jest niewielu. Kiedyś też były jedne silniki od Jensena, które np. kupiono za czasów Morawskiego, jedne zębatki. Teraz mamy paru dobrych tunerów, milion zębatek, a co za tym idzie, milion przemyśleń, jak spasować się z torem. Do tego jeszcze dochodzą częste zmiany podstawowych części motocykla. Tłumiki, ramy czy nawet obecny w speedway'u teraz tytan też są jeszcze zagadką dla niektórych. Gdy zaczynałem, były jeszcze silniki stojące, teraz już są leżące. Jak Morawski zakupił silniki, wybijaliśmy się z tłumu, pozostałe kluby miały jakieś stare silniki, niekiedy złożony jeden z dwóch. Jak zmieniły się silniki, to zaraz zmieniły się ramy. Teraz wszystko się wyrównało i każdy może sobie kupić, jaką tylko część chce. Oczywiście, jeśli ma odpowiednie pieniądze.

Ciężko przygotować dobry silnik?
- Tunerzy właśnie są od tego, by zrobić to dobrze. Ci najbardziej na topie są obciążeni zleceniami, a też pewnie chcieliby odpocząć, a nie myśleć ciągle o nowych rozwiązaniach i ulepszeniach silników. Oni w sezonie już wymyślają coś nowego na kolejny rok, ale jak w sporcie motorowym bywa, nie zawsze się trafi z nowościami.

Współpracujesz z jednym ze szwedzkich tunerów. Jak wygląda jego praca?
- Współpracuję z Jane ze Szwecji. Tam koszty zapotrzebowania na warsztat są niższe niż u nas i o wiele lepszy jest dostęp do różnego rodzaju maszyn. Zdecydowanie łatwiej jest coś wyprodukować nowego tam niż u nas. Łatwiej też coś zakupić, np. pralki do mycia silników, tokarki, frezy. Nawet dostęp do aluminium, by można coś stoczyć, jak wymyślał Fleming głowicę z dwiema krzywkami, jest łatwiejszy. Jane sam przeważnie wymyśla rozwiązania. Ma też zaufane osoby, którym mówi, jak coś ma wyglądać, i one to tworzą dla niego, chociażby krzywki. Ale sam pomysł jest jego.

Można powiedzieć, że teraz w speedway'u karty rozdają tunerzy?
- Raczej tak. Ale trzeba się jeszcze spasować z torem, a to nie każdy potrafi. Może być maszyna dobra, a zawodnik pobłądzi z ustawieniami. Tak było z nowymi tłumikami. Mówiło się, że jak są nowe tłumiki, trzeba robić mocniejsze silniki, a się okazało, że to mit. Każdy zakłada teraz stare krzywki, a jak da nowe, od razu trzeba zmieniać coś w przełożeniach i szukać dalej, aż się trafi. Nieraz tuner może nabrać tyle zleceń, że się nie wyrabia. Tak było w przypadku Petera Johnsa. Zaczął dostawać coraz więcej zleceń i nie wyrabiał się z silnikami dla Warda, stąd jego sinusoida wyników. Tuner daje tylko silnik, z którego można wykręcić wiele, ale to zawodnik z mechanikiem muszą do tego dojść.

Dlatego, gdy pojawiasz się w teamie Adama Strzelca, możemy liczyć na jego lepsze wyniki?
- Z Adamem współpracujemy już trzeci sezon i rozumiemy się bez słów. Mam wrażenie, że gdy jedziemy razem na zawody, on boi się przegrać. Wie, że jak źle pojedzie, nie będę przebierał w słowach. Byliśmy razem na Srebrnym Kasku, wiedziałem, jaki będzie tor i zanim Adam wyjechał do pierwszego biegu, powiedział "Ale jak coś spieprzę, nie krzycz na mnie". Cieszę się, że ma do mnie szacunek, że liczy się z moim zdaniem. Najważniejsze, że chce jeździć, ale musi pamiętać, by wciąż pracować nad sobą, bo dzięki tej pracy zaskoczy jeszcze niejednego.

Dziękuję.

Motoryzacja do pełna! Ogłoszenia z Twojego regionu, testy, porady, informacje

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska