MKTG SR - pasek na kartach artykułów

To dopiero był mistrz

Aleksandra Łuczyńska 68 363 44 60 [email protected]
Cecylia Ślusarska jest dumna z sukcesów syna.
Cecylia Ślusarska jest dumna z sukcesów syna. fot. Aleksandra Łuczyńska
- Dziś już nie ma takich zawodników - mówi Grzegorz Kurkiewicz, pierwszy trener Tadeusza Ślusarskiego. Legendarny tyczkarz zginął w wypadku samochodowym 12 lat temu. Gdyby żył, w maju skończyłby 60 lat.

Siwy, Ślusarz - tak mówili o nim koledzy. Dla Cecylii Ślusarskiej był, jest i będzie Tadziem. - Nie wiem, skąd miał taki talent do sportu. Ja mieszkałam na wsi i zawsze byłam żywa, biegałam, na drzewa wchodziłam. Może to ode mnie przejął? - zastanawia się pani Cecylia. Do dziś mieszka w Żarach, w domu, w którym wraz z mężem Ignacym wychowywała syna, mistrza olimpijskiego w skoku o tyczce z 1976 r. z Montrealu.

- Czy to pamiętam? Oczywiście - wspomina z uśmiechem mama sportowca. - Był środek nocy, a my na przemian patrzyliśmy w ekran telewizora i słuchaliśmy radia. W końcu usłyszeliśmy, że Tadek ma złoty medal. Oj, co to była za radość, nie mogliśmy się nacieszyć. Niedługo potem, jeszcze zanim zrobiło się jasno, ktoś zapukał do drzwi. Milicja. Zabrali nas na posterunek, tam był z nami wywiad, a potem mogliśmy rozmawiać z synem.

Ślusarski od najmłodszych lat garnął się do sportu. Już w trzeciej klasie podstawówki jeździł na mecze jako piłkarz ręczny. Tyczkę podsunął mu w technikum samochodowym trener Grzegorz Kurkiewicz. Z nauką nie było problemów. Dyrektor wysłał nawet list do rodziców Tadeusza, by się nie martwili, bo szkoła zawsze pomoże takiemu sportowcowi.

- Najpierw musiałem go trochę zmusić, by w ogóle rozpoczął treningi. Konieczne było nawet małe użycie siły, ot, jakiś tam klaps. Ale jak już zaczął, to nie było mocnych - opowiada Kurkiewicz. - Dziś już nie ma takich zawodników. W tamtych czasach nie było też takich imprez, jak mistrzostwa juniorów, halowe czy inne. Gdyby Tadek trenował dziś, przy takich możliwościach, jakie mają sportowcy, to byłyby rekordzistą świata. A on zaczął od metalowej tyczki i skakał na piasek. Dziś zawodnicy mają po 30-40 tyczek, a i to czasem za mało. Tadek wyróżniał się wszystkim, byłem z niego dumny. Angażował się maksymalnie w to, co robił. Nigdy nigdzie nie nawalił, nie opuszczał treningów.

Po maturze Ślusarski przeniósł się do Warszawy, do Skry. Lata 70. to jego złoty okres. Kolejne rekordy Polski, tytuły mistrza kraju, rekord Europy - 5,62, halowy rekord świata - 5,56, starty w igrzyskach olimpijskich - najpierw nieudany w Monachium (1972), potem złoto w Montrealu (1976) i srebro w Moskwie (1980) przyniosły mu ogromną popularność. Cała Polska, ale w szczególności Żary zwariowały na punkcie Ślusarskiego.

Bogdan Klockowski z Żar nigdy nie poznał go osobiście, ale nie zapomni szału, jaki ogarnął miasto, gdy tyczkarz odnosił sukces za sukcesem. - Od telewizora człowiek nie odchodził. A pamiętam, jak przyszedłem do samochodówki. Ślusarski akurat kończył szkołę, a mnie strasznie zdziwiło, że na tablicach z wynikami zawodów wszędzie widniało jego nazwisko. Był najlepszy od biegu na 60 metrów po trójskok. Coś wspaniałego. Mam mnóstwo starych gazet, wycinków z tamtych czasów. W którymś wywiadzie mówił, żeby już jeździli młodzi, że on chce odpocząć. Mimo sukcesów, wiedział, jak się zachować. To niesamowity człowiek był - podkreśla.

Gdy Ślusarski odnosił kolejne sukcesy, Marek Łuczyński pracował w Polskim Związku Lekkiej Atletyki. - Byłem kierownikiem szkolenia, on zawodnikiem, ale prywatnie się przyjaźniliśmy. Czytałem wiele artykułów, wypowiedzi i nikt nigdy nie powiedział o nim złego słowa. Każdy, kto go znał, wiedział, że to człowiek wyjątkowy pod każdym względem. Takich ludzi się nie zapomina - opowiada.

Ślusarski miał dwoje dzieci - Ninę i Jakuba. - Najwięcej wspomnień z tatą pochodzi z okresu, gdy sam skakałem, a on mnie trenował. Wiadomo, że to inne relacje, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu - mówi Jakub, świeżo upieczony ojciec małego Tadeusza. - Inaczej nie mogliśmy dać synu na imię.
Tadeusz Ślusarski zginął w wypadku samochodowym 17 sierpnia 1998, wraz z Władysławem Komarem wracali z Międzyzdrojów. - Miałem kiedyś sen, że zdarzy się coś takiego - zdradza Kurkiewicz. - Mówiłem mu nawet, ale nie wiedziałem, że to się zdarzy akurat wtedy. Ostrzegałem, żeby nie jechał tyle. Z Warszawy nad morze, potem do Żar. To była za długa trasa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska