- Ojciec buty naprawiał, chciał mieć cholewnika pod ręką - mówi Leon Bortkiewicz, urodzony w 1932 roku w Wilnie. Tamte czasy przypomina mu Matka Boska Ostrobramska, która wisi nad drzwiami.
Za Mickiewiczem w razie potrzeby można zawsze się zwrócić słowami: Panno Święta, co w ostrej świecisz bramie… I choć mówią, że ktoś klnie jak szewc, pan Leon brzydkich wyrazów nie używa. O kulturę słowa dba. Bo przecież tak wypada.
Nasz wierny Czytelnik
Codziennie od lat czyta ,,Gazetę Lubuską", by wiedzieć, co w mieście wydarzy się ciekawego. Nas uznaje, za najlepsze źródło informacji. Radia też słucha i dzięki temu jest na bieżąco ze wszystkim. Choć niektórym się wydaje, że nosa poza swój warsztat nie wyściubi. Bo przechodzący ludzie obserwują jak pracuje solidnie nad butami.
- Sześć a może dziesięć par? Dlaczego nie?! - odpowiada pytaniem na pytanie. Teraz, jesienią pacy dużo. Na brak klientów, stałych klientów, narzekać nie można. Warsztat jest schowany w podwórzu, ale ludzie i tak tu trafiają. Bo od lat słychać tu pukanie młoteczka.
Siada przy oknie
- Mój ociec miał zakład przy ul. Grottgera, potem przeniósł się tu, gdzie jest zaplecze - wspomina z łezką w oku i nostalgią w głosie L. Bortkiewicz. - W 1970 roku poszedł jednak na rentę. Wszystko przekazał mnie - podkreśla - No i tak tu przychodzę codziennie z sentymentu.
Siada na specjalnie uformowanym stołku, z nogami pełnymi rozmaitych rzeczy. Na pasku ostrzy scyzoryk i rozpoczyna naprawę butów. Co jakiś czas zerka, czy za oknem wraz ze spadającymi liśćmi, przyleciały kolejne gołębie.
- Tu jakby czas się zatrzymał i płynie spokojniej - przyznają klienci, spoglądając na zegar w kształcie… buta. I trudno odmówić im racji. Bo w warsztacie, który odwiedziliśmy, faktycznie roznosi się sielankowy klimat dawnych czasów.
Panie częściej przychodzą
Ponad 80 procent klientów stanowią panie, zwłaszcza te chodzące na wysokich obcasach. Ale i mężczyźni oddają do naprawy swoje buty. Dlaczego by nie?
- Latem roboty jest tak z połowę mniej, wtedy rozwiązuję krzyżówki, gazetkę poczytam i czas jakoś leci. Teraz jest najlepszy okres - przyznaje szewc. - Nie wiem, ile jeszcze popracuję. Może rok lub dwa? Rodzina mi mówi, żebym przestał, odpoczął, ale ja to lubię. Realizuję się. To moja pasja, kawał życia. Poza tym zawsze parę groszy się przyda. Bo kto ich dziś nie potrzebuje?
Pan Leon sobie także buty naprawia. Jak mówi - na końcu, gdy wszystkie inne już zrobione. Na pewno - żartuje - boso nie chodzi, choć przysłowie mówi co innego.
Nie ma następcy. Z rodziny jakoś nikt fachu szewskiego nie chciał się uczyć.
- Mam dwie córki, ale jakby to było, gdyby chciały interes po ojcu przejąć? Widział to kto kobietę szewca? Młodzi też nie garną się do rzemiosła. Bo teraz, to są zupełnie inne czasy - mówi L. Bortkiewicz. - W mieście zakłady zegarmistrzowskie, szewskie, jeśli są, to prowadzą je pionierzy. Gdy nas zabraknie, trzeba będzie je zamknąć. Bo nikt ich nie przejmie.
Pan Leon wspomina swoje początki, kiedy to do szkoły zawodowej poszedł w 1947 roku i uczył się fachu od ojca. Trzy lata później został już czeladnikiem cholewnikiem.
- Miałem ucznia. Ba, brata na cholewkarza też wyuczyłem. Ale co z tego, skoro dziś sam tu jestem - podkreśla. I zastanawia się, jak to będzie, gdy przyjdzie mu zakład zamknąć. Słaby jest coraz bardziej, ale to właśnie to miejsce i zajęcie dodaje mu sił.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?