Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wojciech Jagielski: Tej wojny już nie da się wygrać

Dariusz Brożek 95 742 16 83 [email protected]
Wojciech Jagielski ma 51 lat. Jest dziennikarzem, podróżnikiem i pisarzem. Laureatem wielu prestiżowych nagród, autorem kilku książek o Afganistanie, Kaukazie i Ugandzie.
Wojciech Jagielski ma 51 lat. Jest dziennikarzem, podróżnikiem i pisarzem. Laureatem wielu prestiżowych nagród, autorem kilku książek o Afganistanie, Kaukazie i Ugandzie. Dariusz Brożek
O ewentualnych skutkach jaśminowej rewolucji w północnej Afryce, o wojnie z talibami, której nie da się wygrać, o biznesie narkotykowym w Afganistanie - opowiada Wojciech Jagielski, dziennikarz i pisarz.

- Jak pan ocenia jaśminową rewolucję, która najpierw ogarnęła Tunezję, a potem także Egipt i Libię?
- Nie podzielam entuzjazmu zachodnich i polskich mediów, które od tygodni zachłystują się wydarzeniami w północnej Afryce i wierzą, że wystąpienia ludności przeciw reżimowym rządom spowodują demokratyczne przemiany w tych państwach. Moim zdaniem, jaśminowa rewolucja może doprowadzić do destabilizacji regionu. Nie chodzi tu nawet o gospodarkę czy turystykę. Choć już teraz wiadomo, że efektem będzie wzrost cen ropy i puste kurorty nad Morzem Czerwonym i w południowej części basenu Morza Śródziemnego.

- Jakie inne zagrożenia widzi pan w obaleniu dyktatur w Tunisie, Kairze i ewentualnie także w Trypolisie?
- Obawiam się przeniesienia rewolucji na inne państwa muzułmańskie oraz zastąpienia obecnych reżimów cywilno-wojskowych rządami religijnych fanatyków. Właśnie z tego powodu Izrael po cichu wspierał egipski rząd Hosniego Mubaraka, choć przecież stosunki między tymi państwami są bardzo napięte. Teraz w niektórych krajach Maghrebu i Bliskiego Wschodu może powtórzyć się sytuacja z połowy lat 90. w Afganistanie, gdzie po latach wyczerpującej wojny talibowie pokonali komendantów poszczególnych prowincji i przejęli władzę w Kabulu.

- Jest pan ekspertem w sprawach Afganistanu. Pamięta pan pierwszą podróż do tego kraju?
- Pierwszy raz pojechałem tam w 1992 roku, tuż po zajęciu Kabulu przez mudżahedinów. Wjechałem od strony Uzbekistanu, który w porównaniu z Afganistanem był nieomal europejskim krajem. Po przekroczeniu granicy znalazłem się w zupełnie innym świecie. Egzotycznym, ale przede wszystkim obcym. W Kabulu mieszkałem w hotelu, do którego wieczorami przychodzili partyzanci obwieszeni granatnikami i karabinami. Był tam bar z różnymi alkoholami, ale oni oblegali ustawiony w holu telewizor. Z otwartymi ustami oglądali radzieckie kreskówki o wilku i zającu. Dla mudżahedinów to też był inny świat.

- Czy w czasie wypraw korzysta pan z usług miejscowych przewodników i tłumaczy?
- Nie mam innego wyjścia. Tak robią wszyscy dziennikarze. Nigdy jednak nie ufałem Afgańczykom. Szanuję ich, ale w kontaktach z miejscowymi zawsze zachowywałem dużą ostrożność. Są dumni, mają swój kodeks moralny, jednak my jesteśmy dla nich ludźmi z innego świata. Obcymi, których można zdradzić i sprzedać.

- Zdążył ich pan dobrze poznać?
- W Afganistanie byłem kilkanaście razy, ale wciąż mnie czymś zaskakuje. To konglomerat różnych narodowości, kultur i obyczajów. Podczas podróży zwracam uwagę na poczucie humoru gospodarzy. Dowcipy wiele mówią o ludziach. Nie znając języka, nie wiem jednak, z czego się śmieją Afgańczycy. A śmieją się rzadko. W przeciwieństwie do Czeczenów, którzy mają do siebie ogromy dystans i duże poczucie humoru. Przy obcych potrafią się śmiać sami z siebie i mają z tego niezłą zabawę. Wiele razy opowiadali mi różne kawały. Znają rosyjski, więc nie miałem problemów z ich zrozumieniem.
- Może Afgańczycy po prostu nie mają powodów do śmiechu...
- Rzeczywiście, od ponad 30 lat toczą się tam różne wojny. Mało kto pamięta, że na początku lat 70. Afganistan był wprawdzie biedny, ale bardzo stabilny. Przecinały go szlaki dzieci kwiatów podążających do Indii i Nepalu. Teraz panuje tam chaos. Poszczególnymi prowincjami, powiatami i dolinami rządzą komendanci, władza centralna ogranicza się do Kabulu i największych miast. Jest niebezpiecznie. Zwłaszcza dla obcych. Dla pobożnych Afgańczyków jesteśmy przedstawicielami zepsutego, zdegenerowanego świata.

- Co ich drażni u Europejczyków czy Amerykanów?
- Wiele rzeczy. Nie mogą na przykład zrozumieć, dlaczego oddajemy rodziców czy dziadków do domów starców, a dzieci do sierocińców. Są bardzo rodzinni. Opieka nad słabszymi to jeden z filarów ich tradycji i kultury. Mają zupełnie inny stosunek do kobiet, które stanowią ich własność, ale także skarb, którego strzegą jak źrenicy oka.

- Co uzasadnia pobyt naszych wojsk w Afganistanie?
- Nie mamy tam żadnych interesów gospodarczych. Jedynym powodem obecności polskich żołnierzy w tym kraju jest nasza przynależność do NATO i wynikające z tego zobowiązania sojusznicze. Uważam, że to wystarczające uzasadnienie. Nie możemy sami wycofać się z Afganistanu, jeśli chcemy być poważnie traktowani przez partnerów.

- Siły koalicyjne mogą wygrać z talibami?
- Amerykańscy sztabowcy już wiedzą, że tej wojny nie wygrają. Teraz chodzi im o to, by jej nie przegrać. Czyli wyjść z twarzą. Nie mogą angażować tam coraz większych sił i środków. Sto tysięcy marines to za mało, a prezydent Barack Obama nie wyśle tam już więcej żołnierzy, bo ma wybory na karku. Prędzej czy później Amerykanie zaczną zmniejszać swoje zaangażowanie militarne albo nawet całkowicie się wycofają. Prawdopodobnie ograniczą się do baz, z których będą chcieli kontrolować przestrzeń powietrzną nad krajem. Ten rok będzie przełomowy. Jeśli wiosną partyzanci zaatakują z większą niż do tej pory determinacją, sojusznicy będą musieli usiąść z nimi do rozmów. Przekażą władzę jednemu z ugrupowań i doprowadzą do tego, że wybrani talibowie będą szachowali innych.

- Nasi żołnierze mówią, że trzeba zdobyć ich serca i umysły poprzez pomoc humanitarną.
- W Afganistan wpompowano już miliardy dolarów. Większość pieniędzy została przejedzona przez pracowników instytucji charytatywnych lub po prostu rozkradziona. Niekiedy są po prostu marnotrawione na niepotrzebne sprawy. Niektóre projekty wręcz wrogo nastawiają ludność wobec sojuszników lub mają krwawy finał. Przykładem jest asfaltowa droga wybudowana przez Amerykanów w wyschniętym korycie rzeki. Podczas jesiennych opadów woda zaczęła ją zmywać, dlatego Afgańczycy chcieli tam zrobić dreny. Pilot samolotu zauważył, że majstrują przy jezdni i zmasakrował ich rakietami. Skandalem i antyamerykańskimi zamieszkami zakończyła się sprawa piłek zrzuconych ze śmigłowców nad wioskami. Afgańczycy lubią sport, dlatego początkowo bardzo się ucieszyli z tego prezentu. Potem jednak wybuchli gniewem. Bo na futbolówkach zamieszczono flagi państw uczestniczących w mistrzostwach świata. W tym Arabii Saudyjskiej, która na fladze ma wyznanie wiary. Dla Afgańczyków było jasne, że Amerykanie chcą, by kopali święte wersety Koranu.

- A jaką rolę w eskalacji wojny odgrywają narkotyki?
- W tym kraju narkotyki były zawsze, bo tradycyjnie pali się tam haszysz. W czasie wojny z Rosjanami amerykańscy doradcy pokazali Afgańczykom, że to niezły biznes, z którego można finansować na przykład zakup broni. I tak już zostało. Przed dwoma laty w zachodnich mediach odtrąbiono zwycięstwo w wojnie z plantatorami, bo zmalał areał upraw maku, z którego robi się opium. Tymczasem Afgańczycy sami zaczęli likwidować plantacje, żeby zwiększyć ceny narkotyków.

- Dziękuję.

Baza firm z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska