Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z historii lubuskiego sportu. Czesław Bortnowski - koszykarz Zastalu Zielona Góra, który nigdy nie odpuszczał i walczył do końca

Andrzej Flügel
Andrzej Flügel
Czesław Bortnowski zawodnik który nigdy nie odpuszczał
Czesław Bortnowski zawodnik który nigdy nie odpuszczał Archiwum
Czesława Bortnowskiego do dziś wspominają starsi kibice koszykówki pytając, czy ktoś oprócz niego tak potrafił „bić się” pod koszem? Koszykarską karierę zielonogórzanina przerwały kontuzje. Dziś „Boro” z powodzeniem prowadzi biznes.

- Przygoda z koszykówką zaczęła się dla mnie w latach 70. Świętej pamięci Tadeusz Sajda z kilkoma kumplami szukali chłopaków dziesięcio- czy dwunastoletnich i tworzyli z nich grupy mini basketu - wspomina Czesław Bortnowski. - Nawet nie wiem, czy oni wierzyli, że z nas coś może być. To była raczej zabawa. Dziś tak się nad tym zastanawiam. To byli wówczas ludzie dwudziestokilkuletni. Czy teraz znalazłaby się grupa podobnych wariatów, która chciałaby coś takiego robić? Było nas dużo. Pamiętam jak jechaliśmy na obóz do Wschowy, w sumie jakieś 130 osób. Jak oni nas ogarniali? Nie mam pojęcia. Jedno jest pewne, dziś byłoby to niemożliwe, choćby z uwagi na przepisy. Byłem wówczas uczniem Szkoły Podstawowej numer 9, tam gdzie teraz jest liceum numer 3.

Ślusarz narzędziowy

- Tadeusz Sajda stworzył silną grupę w ówczesnej „trójce” i tam się przeniosłem od szóstej klasy. Ludzi przewinęło się bardzo dużo - wspomina nasz bohater. - Jedni byli krótko, inni dłużej. Dziś myślę, że gdyby nie koszykówka, to kto wie, czy nie zostałbym osiedlowym „gazerem” stojącym gdzieś co chwilę pod sklepem. Takich miałem kolegów. Mieszkałem na skraju Zielonej Góry, przy ulicy Kożuchowskiej.

Był to rok 1977, „Boro” kończył podstawówkę. Z trenerem Sajdą to była raczej zabawa i nauka, jak żyć w grupie. Wtedy za stery chwycił trener Leonard Siwicki. To on wpajał młodym koszykarzom pewien system wartości. Również odpowiedzialności za to, co robią, po prostu za wynik. - Złożyłem dokumenty do zawodówki - opowiada Czesław Bornowski. - Trener Siwicki w zasadzie sam je przeniósł do Technikum Mechanicznego. Tam tworzono klasę sportową. Byli w niej koszykarze, piłkarze i pojedynczy przedstawiciele innych dyscyplin. Nigdy nie analizowałem tego, czy będę robić jakąś karierę, żyć z koszykówki. Pochodzę jednak z biednej rodziny i w którymś momencie musiałem zacząć zarabiać. To były wariackie czasy. Pamiętam, że jeszcze nie skończyłem technikum, a już byłem na jakichś lewych etatach w Zastalu. Formalnie byłem ślusarzem narzędziowym na wydziale W2. Tam majstrem był mój wujek. Kiedyś mówi: „przyjdź chociaż raz, to ci pokażę twoje stanowisko pracy”. Byłem tam ze dwa, może trzy razy, ale nigdy nie pracowałem.

Miejsce w zastalowskiej paczce

Pierwszy mecz w drużynie seniorów rozegrał z zespołem ze Szczecina. Zastal prowadził trener Tadeusz Aleksandrowicz. - Pamiętam, że stanąłem przeciwko zawodnika, który nazywał się Warszawski - wspomina. - Potężny chłop. Zagrałem wówczas kilka minut. Regularnie zacząłem grać od turnieju imienia Birgfellnera, chyba w roku 1982. Fajnie wtedy wypadłem. „Aleks” nie miał wyboru. Zespół, w którym był świętej pamięci Piotrek Galant, czy ,,Diabeł” Radek Nowacki, musieli uzupełniać swoi. W ten sposób pojawiłem się między innymi ja i Rysiek Mazur. Zaraz po nas Mirek Łukowski, stanowiliśmy trzon tej ekipy.

Nigdy nie analizowałem tego, czy będę robić jakąś karierę, żyć z koszykówki

O zastalowskiej paczce do dziś krążą legendy. Kibice wspominają tamten zespół, jego charakter i moc. - Do dziś się spotykamy - mówi Czesław Bortnowski. - To był ewenement, że poza Jarkiem Posiołem wszyscy byliśmy stąd. Przyjaźniliśmy się, chodziliśmy do siebie w odwiedziny, znaliśmy żony czy dziewczyny kolegów. Tworzyliśmy mocną grupę, czasem było ostro, ktoś sobie dał po pysku, czasem porządnie ochrzanił. Byliśmy jednak obok siebie, kupowaliśmy w tych samych sklepach, jedliśmy w tej samej stołówce i jeszcze do tego spajał nas klub. Zresztą nie mieliśmy innej alternatywy. Podjąłem studia. Tu też miał znaczenie nacisk starszych kolegów. Tacy, jak Galant, czy Nowacki mówili: Chłopie, ty rób coś jeszcze między treningami. Poszedłem na historię, bo tam było najmniej godzin. Ale polubiłem ją i chodziłem na zajęcia. Zresztą mam taką zasadę, że jak coś robię, to z zaangażowaniem. Nasze przyjaźnie przetrwały do dziś, bo mieliśmy zrozumienie do tego, co poza sportem robimy.

Drzonków, kapitalne miejsce

Atmosfera podczas meczów w Drzonkowie była niezapomniana. - Czy pamiętam pierwszy mecz w ekstraklasie? Oczywiście. Przegraliśmy z Wisłą Kraków 97:104 - wspomina koszykarz. - To był dobry mecz, nie tylko mój, ale całego zespołu. Wisła nie spodziewała się, że beniaminek tak mocno się postawi. Każda ekipa, która przyjeżdżała do Drzonkowa miała z nami problem. Bliskość kibiców. W hali strop był źle ocieplony i w zimie to, co wydychali kibice skraplało się, krople wody spadały na boisko. Tam była wspaniała atmosfera. Czegoś takiego już później nie było.

Kolana nie wytrzymają...

„Boro” miał ledwie 28 lat, gdy kończył karierę koszykarza. Po kolejnej kontuzji oświadczył, że na pół gwizdka grać nie będzie. - W 1986 roku miałem poważną kontuzję. Wyłączyła mnie z gry na dość długo. Wtedy świetny sezon miał Mariusz Kaczmarek, kiedy mnie zabrakło robił nieprawdopodobne rzeczy z rzucaniem czterech dych w meczu - mówi. - Już wtedy zrozumiałem, że moje kolana długo nie wytrzymają. Jednak wróciłem. Miałem jeszcze dość dobre trzy sezony. Do tego stopnia, że trener Arkadiusz Konecki powoływał mnie do kadry narodowej. W 1991 roku, przed sezonem, w czasie turnieju imienia Birgfellnera moja noga została między dwiema nogami rywali, zrobiłem skręt. Niestety tak, że urwałem wszystko, co było w kolanie.

W zielonogórskim szpitalu powiedzieli: szukaj lekarza, tu możemy ci tylko usztywnić kolano. Byłem przerażony. Już nawet nie tym, że to koniec z koszykówką. Myślałem: jak ja wejdę do samochodu ze sztywną nogą? Znalazłem lekarza, który nogę zoperował. Zrobił to nieźle, jak na tamte czasy, ale do dziś noga nie zgina się do końca. Później próbowałem wrócić na boisko. Trochę zachęcił mnie Grzesiu Fiedorowicz. Był wtedy trenerem i szukał kogoś, kto nie musiałby nawet zbyt dużo biegać, ale jakoś pokierować młodzieżą. Poszedłem na dwa, może trzy treningi. Nic z tego nie wyszło, nawet nie umiałem się tak, jak kiedyś zmęczyć. Powiedziałem: To już nie dla mnie.

Chłopie! Ty już nie zagrasz!

Czy żałuje, że tak szybko musiał skończyć karierę? - Żal był przez pierwszy miesiąc - wspomina. - Człowiek siedzi w gipsie, ze łzami w oczach przekazuje koszulkę młodszemu o 10 lat bratu Piotrkowi, ma nadzieję. Jednak lekarze mówią twardo: Chłopie! Nigdy już nie zagrasz! Okazało się, że jakoś biegać jeszcze mogłem, ale skoro już bez entuzjazmu, to przestało mi to sprawiać przyjemność. Lubiłem iść na trening, zmęczyć się, czasem skatować. Nie miałem takiej wydolności, jak Rysiek Mazur, który nawet, gdy palił, to i tak miał trzy razy większą. Żeby dorównać chłopakom pod względem wysiłkowym musiałem robić wiele. Gdy byłem strasznie zmęczony, już w fazie beztlenowej, to odcinało mi słuch. Widziałem ludzi na trybunach, jak skandują, ale ich nie słyszałem. Mirek Rutkowski mówił: No tak, Czechu już nie słyszy. Faza beztlenowa. Zaraz odetnie mu świadomość. Musiałem stanąć, spuścić głowę w dół, żeby mi ta krew spłynęła.

Parkiety? Zupełny przypadek

Gdy na dobre zszedł z boiska był już po studiach i pracował jako nauczyciel historii w Technikum Mechanicznym. W czasie, gdy jeszcze grał ustawiano mu tak plan zajęć, by nie kolidował z treningami. - Szczerze lubiłem tę pracę - wspomina. - Miałem dobry kontakt z młodzieżą. To była męska szkoła, więc nawet, kiedy czasem przekląłem, to mi uchodziło. W sumie dobrze mi szło. Ale jak przestałem być zawodnikiem musiałem odejść, bo w szkole bardzo mało zarabiałem. Jak grałem, to nawet potrafiłem ich na czas nie odbierać. Pomyślałem sobie, że mając żonę i dwójkę dzieci nie mogę tak mało zarabiać. Dla mnie nie była problemem praca fizyczna. Wtedy rodziła się gospodarka rynkowa. Miałem starą maszynę do szlifowania podłóg, zacząłem się tym zajmować. Oczywiście popełniałem błędy, ale uczyłem się. Parkiety to zupełny przypadek, jak wiele interesów w tym czasie. Tak się składa, że prowadzę firmę już 26 lat. Robię w drewnie największe obiekty w kraju: Akademię Muzyczną, Teatr Polski, Muzeum Czerwca 1956, Stary Browar, żeby tylko wymienić Poznań. Jestem uparty i jak podpiszę jakiś kontrakt, to go realizuję do końca.

Uważam, że nie ma pomysłu na zielonogórską koszykówkę. Dobrze, że mamy te tytuły, choć są zrobione tylko dlatego, że był pieniądz.

Trzech ważnych trenerów

- Ten mój upór i chęć załatwienia wszystkiego dobrze i do końca, to cecha wyuczona w sporcie - twierdzi Czesław Bortnowski. - Ukształtowali mnie tacy ludzie, jak Tadek Sajda, Lucek Siwicki i Tadeusz Aleksandrowicz. Tadek nauczył mnie obowiązkowości, ale jednocześnie wpoił, że z tego co robię muszę czerpać radość. Z kolei Lucek odpowiedzialności. „Aleks” żelaznej dyscypliny. Każdy z nich coś robił po kolei. Pamiętam, że jak trenerem Zastalu został Jurek Chudeusz, to dostał on ludzi już koszykarsko zupełnie ukształtowanych. Kiedy jeszcze studiowałem, mimo, iż miałem indywidualny tok, starałem się chodzić na zajęcia. Żeby na nich być, to razem z Mirkiem Łukowskim musieliśmy w Drzonkowie zaczynać trening o szóstej rano. Nie mieliśmy jeszcze wtedy samochodów więc trzeba było jechać autobusem. Do ósmej trenowaliśmy, chłopaki przyjeżdżali na tę godzinę, a nas ten sam autobus wiózł do Zielonej Góry i czasem lekko spóźnieni, pojawialiśmy się na zajęciach. Kiedy Chudeusz dowiedział się, że ja i Mirek musimy trenować od świtu, żeby zdążyć na zajęcia powiedział: „Kurde, ja nie wstanę tak wcześnie”. W klubie mu powiedzieli, żeby nam rozpisał zajęcia, to je przeprowadzimy. Zrobił to, ale nie wierzył. Ale gdy przyjechał po siódmej do Drzonkowa i zobaczył, że my zasuwamy, to uwierzył. Takiej solidności i podejścia do tego, co się robi nauczył nas „Aleks”.

Jakoś nie mam sentymetu...

Jak były koszykarz Zastalu dziś postrzega klub? - Biznes zajmuje mi sporo czasu, więc nie jestem aż tak blisko - mówi. - Na mecze chodzę na zasadzie obejrzenia widowiska i oceny jakichś fajnych zagrań. Oczywiście cieszy mnie, jeśli takie zdarzają się zielonogórskiej drużynie. Niestety, na dobrą sprawę jakby mi kazano wymienić pięciu zawodników, to dam radę trzech. Tych, którzy są tu dłużej. Koszarek, wcześniej Hodge, podobał mi się też Hosley. W zasadzie nie mam do tych ludzi jakiegoś sentymentu. Mam karnet, ale byłem w tym sezonie może trzy, albo cztery razy. Nie ciągnie mnie tak bardzo. Lubię pooglądać dobre zawody. Gdyby dziś przyjechały tu dwie mocne ekipy i zapowiadał się dobry mecz, to pewnie bym poszedł. Fajnie jest popatrzeć, czy można zagrać z pomysłem, polotem. Nie lubię siermiężnej koszykówki. Byłem ostatnio na meczu. Nie podobały mi się te zawody, choć były wygrane. Uważam, że nie ma pomysłu na zielonogórską koszykówkę. Dobrze, że mamy te tytuły, choć są zrobione tylko dlatego, że był pieniądz. W meczu, który ostatnio oglądałem, jedyny wychowanek Filip Matczak zagrał bodaj cztery minuty. Poza nim nie ma nikogo miejscowego. Pewnie się pojawiają, ale w tym zestawieniu nie mają szans przebić się. Uważam, że powinni grać, nawet mimo popełnianych błędów. Tak było z nami. Inaczej się tego nie stworzy. Nie jestem jakoś związany z drużyną zielonogórską. Nie ma w niej ciągłości, trudno się z tymi zawodnikami wiązać emocjonalnie.

Walczył tylko Czesław...

Rozegrał 15 meczów w reprezentacji Polski. - Trener Arkadiusz Koniecki mnie powoływał - wspomina. - Największym problemem było to, że zgrupowania i mecze eliminacyjne odbywały się głównie w czasie wakacji. Ja z uwagi na kłopoty z kolanami potrzebowałem odpoczynku. Zagrałem jednak w kilkunastu oficjalnych spotkaniach. Był taki turniej, z okazji wyzwolenia Warszawy, zawsze z udziałem reprezentacji. Pamiętam, że zmierzyliśmy się z zespołem izraelskim, tam już widziałem bardzo dobrych koszykarzy. Grałem też mecze eliminacji mistrzostw Europy z Francuzami i Rosjanami. Walczyliśmy w Moskwie z ZSRR. To byli mistrzowie olimpijscy z igrzysk w Seulu. Nie było z nimi Sabonisa, bo on już robił karierę w NBA, ale grali Bierieżnoj i Marczulonis, czyli zawodnicy wielkiego formatu. Doskonale pamiętam ten mecz. Zdobyłem punkty tylko z rzutów osobistych. Miałem ich osiem i wszystkie wykorzystałem, ale te wszystkie osobiste były po walce na deskach. No „biłem się” z nimi, a to były straszne kafary. Przegraliśmy chyba 15 punktami. Trener Koniecki w szatni powiedział: Walkę pod koszami podjął tylko Czesław. W sumie była to krótka przygoda, ale jak już wspomniałem z uwagi na moje kolana musiałem więcej odpoczywać.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Maksym Chłań: Awans przyjdzie jeśli będziemy skoncentrowani

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska