Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Żużel fajnie ogląda się z trybun, ale… teraz to głównie biznes

Małgorzata Dobrowolska
Kamil Kawicki
Kamil Kawicki Jarek Pabijan
Kamil Kawicki mówi o transferach, relacji z Robertem Dowhanem i o tym, co to za przyjemność komentować mecze

20 lat od debiutu z mikrofonem na stadionie w Zielonej Górze minęło w tym roku. A zaczęło się, bo…?
- … bo już w 8 klasie w Szkole Podstawowej nr 20 znano moją pasję do żużla. Byłem po prostu fanatykiem. Z perspektywy czasu trochę się z tego śmieję, trochę z rozrzewnieniem wspominam, że żużel potrafił tak fascynować. Dziś, kiedy to jest praca, odczuwam inny rodzaj emocji, odpowiedzialność i stres. Ale wtedy na "Dni Szkoły" dyrekcja zaprosiła Sławomira Dudka, Andrzeja Huszczę i trenera Czesława Czernickiego, a ja prowadziłem spotkanie z nimi. Widoczne przypadło to do gustu w szczególności trenerowi Czernickiemu, bo gdy zbliżał się dzień dziecka w klubie zaproponowano, by właśnie dziecko poprowadziło spikerkę podczas jednej z rund eliminacyjnych Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski. Przy Wrocławskiej 69 zadebiutowałem 1 czerwca 1993 roku. Tydzień później był niestety dramatyczny mecz towarzyski z Polonią Piła, w którym śmiertelnych obrażeń doznał Artur Pawlak. Prowadziłem to spotkanie, bo ówczesny spiker Krzysztof Hołyński przyjeżdżał tylko ligę.

Nie wystraszył się pan?
- Te zawody na pewno odcisnęły piętno. Byłem bardzo blisko ostatniego w życiu wyścigu Artura Pawlaka. Ale potem nadszedł 1994, 1995 rok, ja się żużlem interesowałem, pisałem już do bydgoskiej gazety "Speedway….", zaczynałem przygodę z "Tygodnikiem Żużlowym". Obsługiwałem m.in. Grand Prix w Londynie na Hackney, kiedy Tomasz Gollob dostał po twarzy od Craiga Boyce'a. W 1995 roku, kiedy zielonogórska drużyna nie awansowała do Ekstraligi, trwały poszukiwania spikera, a komuś się przypomniało, że kiedyś jakiś dzieciak prowadził zawody. Mocno maczała w tym palce szanowana i ceniona przeze mnie Alicja Skowrońska. Miałem już 17 lat i pojechałem na kurs spikerów do Warszawy. Bo spiker, jak każda inna osoba urzędowa, musi posiadać licencję PZMot. Do dziś pamiętam, że jedno z pytań brzmiało: ile jest sztywnych, a ile elastycznych mocowań układu wydechowego. Nie mogłem pojąć, po co to spikerowi? Chyba, że ma komentować: tak proszę państwa, już dwa sztywne mocowania odpadły, a jedno elastyczne wciąż trzyma rurę!

Komentował pan mecze nie tylko w Zielonej Górze.
- Tak zleciało, że dziś jesteśmy na końcu 2013, a ja cały czas z mikrofonem w ręku na różnych stadionach, bo prowadziłem m.in. zawody w Rawiczu, turniej i finał Mistrzostw Świata Juniorów we Wrocławiu, Drużynowy Puchar Świata we Wrocławiu, Grand Prix w Bydgoszczy, a Grand Prix w Pradze komentuję do dzisiaj. Bardziej traktuję to jako element samorealizacji i satysfakcji, bo w klubie mam inne zajęcia. Na etacie pracuję w ZKŻ od kiedy stery obejmował Robert Dowhan. Wcześniej znaliśmy się na linii spiker-sponsor klubu, a później to się przerodziło w koleżeństwo, graniczące czasami z przyjaźnią.

Czym pan się zajmuje w ZKŻ?
- Najpierw byłem specjalistą ds. reklamy i marketingu, a także rzecznikiem prasowym, prokurentem i dyrektorem, obecnie jestem specjalistą ds. sportu i rozwoju. Będę nieskromny, ale klub znam od podszewki, od jego najmniejszych problemów, po sprawy finansowe, przez organizacyjne, sportowe, regulaminowe, prawne, choćby pod kątem ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych. Prowadzenie bieżącej działalności klubu, który jest spółką akcyjną, który jest firmą, który prowadzi duży obiekt sportowy i obraca milionami złotych, nie jest proste. ZKŻ jest ciągle na świeczniku. Bo zdarzają się porażki na torze czy potknięcia organizacyjne i problemy niezależne od klubu, a kibic, klient, płacący za bilet jest wymagający.

Od 2009 roku, kiedy drużyna zdobyła pierwsze po 18 latach Mistrzostwo Polski, podczas finału wciąż dzieje się coś, co nie pozwala cieszyć się złotem w pełni.
- Faktycznie, tak to medialnie wygląda. Ale nie mamy na to wpływu. W 2009 roku zdarzyła się historyczna akcja z torem. Cały klub i kibice czuli ogromną satysfakcję sportową, że udało się ten mecz przeprowadzić i dzień później w Toruniu złoto smakowało najwspanialej, bo było pierwsze po 18 latach i urodziło się w bólach. Ale tragicznego wydarzenia z 2011 roku nie wiązałbym z tym, co się działo na torze. Trudno odpowiadać za to, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek, czy że - jak w tym roku - ktoś zachował się w sposób niegodny sportowca. Dlaczego mamy obwiniać się, że Unibax Toruń stchórzył i nie podjął rękawicy w walce? Na medal pracowaliśmy cały sezon, wygraliśmy rundę zasadniczą, półfinał z Tarnowem i już podczas pierwszego meczu finałowego w Toruniu utorowaliśmy sobie drogę do złota.

Sezon 2013 się skończył, więc pewnie macie więcej luzu.
- Strasznie mnie wkurza taka opinia, bo praca w żużlu nie polega na tym, by przyjść na stadion dziesięć razy w roku i otworzyć go dwie godziny przed meczem. Żużel fajnie wygląda z trybun. Sam pamiętam czasy, kiedy chodziłem na mecze z rodzicami, z ojcem świętej pamięci. Siadaliśmy na wejściu w pierwszy łuk, tuż za startem, za wieżyczką. Ale dziś w skomercjalizowanym świecie klub żużlowy to przedsiębiorstwo, działające 12 miesięcy w roku. A listopad jest jednym z najtrudniejszych dla nas miesięcy. Jak przepracujemy jesień i zimę, jakich zakontraktujemy wtedy zawodników i pozyskamy sponsorów, takie osiągniemy efekty w sezonie. To okres przedłużania dotychczasowych umów sponsorskich, pozyskiwania nowych, trzeba porozliczać zawodników, a za chwile ruszają karnety, co jest o tyle trudne, że wciąż zmagamy się z brakiem elektroniki na stadionie. Jednocześnie konstruuje się potężny wniosek licencyjny, który składa się do 3 grudnia.

Są też transfery, co najbardziej przecież emocjonuje kibiców.
- Decyzja w sprawie zawodników zawsze należała do prezesa Roberta Dowhana, ale ja często doradzałem i doradzam. Mocno podpowiadałem np. transfer Jonasa Davidssona w 2006 roku. Po kilkuletniej przerwie, a przed 2011 rokiem, mówiłem: wracamy do Jonasa i wtedy to się sprawdziło. Moim pomysłem, przy bardzo korzystnych dla klubu pieniądzach, był pierwszy kontrakt Fredrika Lindgrena, też w 2006 roku. Tego chłopaka obserwowałem wcześniej w Pardubicach. Lubiłem też wynajdować odkurzane gwiazdy, stad powrót do nas Billy'ego Hamilla. To już był zawodnik lekko podtatusiały, lekko przytyty, ale potrafiący jeszcze wiele zdziałać na torze. Moją podpowiedzią było też pozyskanie młodego i przebojowego Duńczyka Nielsa Kristiana Iversena. Tak barwne postaci jak Kai Laukkanen to też moja sprawka. Startował u nas praktycznie za pół darmo, ale kiedy potrzebowaliśmy na mecz w Krośnie zawodnika na 7-8 punktów, to się sprawdzał. Krzysztofa Jabłońskiego też ja wymyśliłem. To jest żużlowiec nieprzypadkowy, od lat w finałach Mistrzostw Polski. Bardzo fajnie bawi się w sprawy silnikowe i tunningowe, a już w minionym sezonie na pewno wiele mu zawdzięczamy. Nie byłem za to za przyjściem Rune Holty, ale ten wybór wymógł na nas regulamin. Wierzyliśmy, że odpali. Nie dał rady.

Kontrakt z mistrzem świata Nickim Pedersen też pan podpowiadał?
- Udało się nam go pozyskać po bardzo dla niego słabym sezonie 2004. Przyjął nasze zaproszenie do pensjonatu Dychów przy okazji podsumowania sezonu ze sponsorami i to już był sygnał, że chce się dogadać. Za nim jeszcze wtedy nie ciągnęła się zła sława, że jak Nicki jest w drużynie, to ona spada z ligi. Co prawda, wtedy spadliśmy, ale to nie była jego wina, on jeździł fenomenalnie. Zawsze byłem zwolennikiem tego, by było o jednego, a czasami nawet dwóch więcej w składzie niż mniej. Dzięki temu, choćby w 2011 roku, kiedy złamał nogę Grzegorz Zengota, a potem fatalny wypadek miał Rafał Dobrucki, mieliśmy jeszcze Jonasa Davidssona. Nie jest sztuką pozyskanie żużlowca za horrendalne pieniądze. Wszędzie są granice, w sporcie i biznesie też. Dlatego trzeba zachować właściwy stosunek klasy zawodnika, tej sportowej i tej życiowej do jego ceny.

Prezes Robert Dowhan uważa, że drużyna ma być jak rodzina. Zgadza się pan z tym?
- Robert Dowhan jest bardzo zręcznym menedżerem oraz biznesmenem i z pewnością tym kierunkiem należy podążać. Dlatego przez tyle lat był z nami Grzegorz Walasek. Temat jego kontraktu nie jest zamknięty w tym czy w kolejnych sezonach. Rozważamy taką opcję. Po to jest z nami Piotr Protasiewicz, Aleks Loktajew, Andreas Jonsson, po to w końcu trwają tak zaciekłe negocjacje z Patrykiem Dudkiem. Kibice utożsamiają się ze składem. Jeżeli mamy wychowanków albo zawodników, który są z nami związani od lat, mamy też akceptację kibiców i dużą frekwencję, mamy akceptację sponsorów i ich wsparcie finansowe. Rodzinne więzy są ważne, ale pożądany jest też dopływ świeżej krwi, czyli pozyskanie nowego zawodnika raz na sezon czy na dwa. Transfer Jarka Hampela sprzed roku jest na to doskonałym dowodem. Jeżeli uda nam się poskładać skład po naszej myśli, to w latach 2014, 2015, 2016 będziemy w czołówce. Choć walka o kolejne złoto dopiero przed nami.

Dziękuję.

Motoryzacja do pełna! Ogłoszenia z Twojego regionu, testy, porady, informacje

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska