Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Autostopem po Europie (cz.4): Monachium - Augsburg

Paweł Wita
W Monachium nocujemy u chłopaka, których przed kilkoma dniami skończył studiować fizykę. Uwielbia gotować, przyrządza nam coś, co pierwszy raz w życiu mam okazję jeść pałeczkami. Strasznie ostre. Później do piątej nad ranem siedzę i piszę relacje dla Lubuskiej.

Wstaję o 10. W trakcie studiów przyzwyczaiłem się do sypiania po 5 godzin dziennie. Nie jest to zbyt dużo, ale wystarcza by móc korzystać ze świata. Pierwszy raz w podróży się golę, popędzają mnie, przez co robię to niedokładnie, a co gorsza zacinam się w kilku miejscach.

Nie zdążam zjeść śniadania, wychodzimy o 11. Nasz gospodarz podwozi nas pod Starą Pinakotekę, Oli bardzo zależy by ją zobaczyć. To galeria w której znajdują się dzieła malarstwa od średniowiecza po barok, od malarzy flamandzkich po hiszpańskich. Jest co oglądać.

A zatem chodzimy i oglądamy. Są tu obrazy Durera i Rubensa, jest także Canaletto i El Greco. Kilka z tych obrazów widziałem wcześniej w podręcznikach od polskiego i historii. Dobrze widzieć je na żywo.

Mimo tak wielkiej strawy dla ducha, głód fizyczny pozostaje nieubłagany. Zaraz po wyjściu idziemy do marketu zrobić sobie późne śniadanie. Kupujemy bułki, topiony serek, trochę owoców i obowiązkowo czekoladę. Przyznam, że za każdym razem kupujemy czekoladę. Czuję się od niej uzależniony.

Autostopem po Europie (cz.4): Monachium - Augsburg
fot. Paweł Wita

(fot. fot. Paweł Wita)

Śniadanie jemy blisko Königsplatz. Dookoła kręci się mnóstwo turystów i - co mniej oczywiste - policjantów. Jest tu przeszło dziesięć radiowozów. Sami nie wiemy dlaczego.

Dostajemy telefon od naszego gospodarza. Zaprasza nas do Ogrodu Angielskiego. To coś w rodzaju nowojorskiego Central Parku. Jest tam naprawdę ładnie. Umawiamy się opodal rzeki. Utworzono ją sztucznie, jako odnogę Izery - rzeki Monachium. Okazuje się, że jest ona nie tyle rzeką ile rwącym potokiem. Do tego stopnia, że na jednym z wyniesień spotykamy surferów próbujących na deskach swoich sił. To podobno jedyne takie miejsce na świecie.

Co ciekawe woda w tej rzece jest nieprawdopodobnie czysta. Widać w niej naprawdę wszystko. Nie dziwi mnie więc, gdy widzę pływających w niej ludzi. Zazdroszczę im jedynie odwagi mierzenia się z nieprawdopodobnie rwącym nurtem.

Chwilę później chłopak u którego śpimy proponuje nam byśmy przepłynęli kilkaset metrów tym kanałem. Twierdzi, że wystarczy jedynie umieć pływać by nie utonąć i mieć silne ramiona by móc się wydostać na brzeg.
Żałowałbym do końca życia gdybym nie spróbował. Wzorem naszego gospodarza rozbieram się i wskakuję. I wtedy zaczyna się zupełnie inna rzeczywistość, nagle wszystkim rządzi rwący nurt rzeki i jedyne co pozostaje to podporządkować się mu.

Po drodze mijamy kilka mostów i załamań. Naprawdę sporo energii kosztuje mnie wydostanie się na brzeg. Przy okazji haratam swoje ręce. Po tym wyczynie jestem kompletnie wyczerpany.

Po osuszeniu się idziemy na wzgórze, które jest sercem tego parku. Widać zeń ludzi wypoczywających na trawie, zapalonych pływaków i muzyków grających na bongosach. Świeci wspaniałe lipcowe słońce. Udaje mi się zasnąć na pół godziny.
Stamtąd wracamy do domu. Udaje mi się zalogować do sieci. Wiadomość dnia, śmierć Leszka Kołakowskiego wprowadza mnie w otępienie. Miałem okazję czytać kilka jego książek i zawsze ceniłem jego punkt widzenia na rzeczy codzienne. Jego śmierć to wielka strata.

(fot. fot. Paweł Wita)

Wieczorem nasz gospodarz próbuje wyciągnąć nas na imprezę u swoich znajomych, zgadzam się ale też zastrzegam, że zamierzam szybciej wrócić by odespać. Tak też czynie. Nie znam niemieckiego i siedzenie tam nie ma dla mnie większego sensu. Wracam i idę spać.

Całą noc pada, mieszkanie jest na strychu więc mam lekki problem z zaśnięciem. Co gorsza, deszcz wcale nie maleje z nadejściem ranka. Po zjedzeniu śniadania w jego strugach idziemy na wylotówkę Monachium. Planujemy dostać się nad Jezioro Bodeńskie do Lindau. Niestety mamy identyczny problem co w Dreźnie, gdyż autostrada służy tu także jako część komunikacji podmiejskiej.

Tymczasem deszcz nasila się. Jesteśmy przemoczeni do suchej nitki, co gorsza, zawartość naszych plecaków również wilgotnieje. Stoimy i próbujemy zatrzymać przejeżdżające samochody. Jest naprawdę okropnie.

Żeby nie tracić uśmiechu z ust śpiewam Staszka Soykę i jego Tolerancję. Przechodzący obok nas piesi mają wielki ubaw. Stoimy tak dobrą godzinę. Jestem w głębokim szoku gdy przychodzi do nas starszy pan i oddaje nam własną parasolkę: - Weźcie ją! Mieszkam niedaleko a ona i tak kosztowała mnie tylko trzy euro, wam jest bardziej potrzebna.

Jesteśmy nieprawdopodobnie zaskoczeni życzliwością tutejszych ludzi. Chwilę po tym zdarzeniu zatrzymuje się samochód. Jego właściciel jedzie do Augsburga. Przemoczeni do suchej nitki decydujemy się wsiąść.

Z Augsburgiem jest dokładnie tak samo jak z Pragą, nie mieliśmy w planach tam przyjeżdżać, nie mamy zamówionego żadnego noclegu, znów musimy kombinować.

(fot. fot. Paweł Wita)

Kierowca nie mówi po angielsku, jedyną drogą porozumienia jest niemiecki. Czuję się nieskończenie głupio musząc mówić w języku, który rozumiem może w ćwierci. To dla mnie prawdziwa makabra.

Nie mniej jednak dojeżdżamy do Augsburga. Jedyne co kojarzę w zakamarkach mojej pamięci o tym mieście to pokój po wojnie religijnej zawarty w 1525. Pokój w Augsburgu. Śmiejemy się, teraz też chodzi o pokój w Augsburgu.

Szukamy kafejki internetowej. Pomimo rzęsistego deszczu miasto robi na nas pozytywne wrażenie. Dość szybko udaje nam się połączyć z siecią, hot-spot jest blisko rynku.

Robimy dokładnie to samo co w Pradze, wysyłamy dziesiątki zapytań o nocleg. Po 10 minutach przychodzą pierwsze odpowiedzi, w tym jedna pozytywna. Umawiamy się z osobą która nas przenocuje na 18 pod dworcem głównym.

W międzyczasie przeciskamy się uliczkami pełnymi turystów. Zupełnie nie przeszkadza im padający deszcz. Jest naprawdę urokliwie. To miasto to coś z pogranicza ogromnego Monachium i niedużej Ratyzboną

Na rynku stoi scena, odbywa się właśnie festiwal kultury indyjskiej, kobiety pląsają w rytmach kina Bollywood. Po raz kolejny w swoim życiu mam wrażenie, że nie rozumiem dlaczego ludzie znajdują radość w oglądaniu czegoś takiego.

Tymczasem mój telefon się rozdzwonił. Dzwonią ludzie chcący nas przenocować. Couchsurfing to niesamowita sprawa. O 18 z głównego dworca zgarnia nas dziewczyna, która pierwsza odpowiedziała na nasze zapytanie. Oprócz nas bierze też umówioną wcześniej Estonkę.

Wstyd się przyznać, ale kompletnie nic nie wiem o Estonii, nie znam ani jednego słowa po estońsku i nie mam pojęcia jak ten język mógłby brzmieć. Nie wiem nawet czy istnieje coś takiego jak estoński. Kompromituję się w oczach naszej nowej sublokatorki pytaniem o język. Dziwna sprawa.

Dziewczyna, która nas przygarnia do siebie ma identyczny do mojego światopogląd, dobrze nam się rozmawia o polityce. W chwilę później u niej w domu poznaję jej znajomych. Naprawdę weseli ludzie.

Wieczorem razem z naszą gospodynią robimy sobie spacer po Augsburgu. To pierwsza tak fachowa przewodniczka wśród ludzi, których spotkaliśmy na trasie naszej podróży. Wie o swoim mieście wszystko, opowiada dykteryjki i anegdoty, naprawdę świetnie jej się słucha. Dzięki niej czuję, że naprawdę wiem gdzie jestem.

Późnym wieczorem razem ze znajomymi naszej gospodyni robimy imprezę. To kolejny wieczór tej podróży, który kończy się w ten sposób. Jest wesoło.

Przyznam, że jak dotąd plany ominięcia Augsburga były naszym największym błędem. Całe szczęście, że dostajemy okazję by go naprawić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska