W tekście opublikowanym 27 marca pisaliśmy o tym, że lubuscy przedsiębiorcy stracili na opcjach nawet kilkaset milionów zł. Zgłosił się do nas jeden z lubuskich biznesmenów, który na opcjach stracił ponad mln zł, a dziś jego firmie grozi bankructwo. Nie podał nam danych. Jego firma zajmuje się produkcją. Pracuje w niej blisko 100 osób.
Straciłem dorobek życia
Na podpisanie umowy z bankiem zgodziłem się z dwóch powodów. Po pierwsze, ustalenie stałego kursu euro wobec złotego, pozwalało na sensowne prowadzenie działalności gospodarczej i jej planowanie. Po drugie, w połowie 2008 roku niemal wszyscy, a więc specjaliści, media czy znawcy rynku wróżyli, że pod koniec 2008 roku euro będzie kosztowało 3 zł.
Dlatego w lipcu 2008 roku podpisałem z jednym z banków umowę na 500 tys. euro z ważnością do końca roku. Zobowiązanie polegało najkrócej na tym, że miałem sprzedać pół miliona euro po 3,25 zł. Waluta miała pochodzić ze sprzedaży moich produktów na eksport, bo z niego żyję. Sprzedaję produkcję do krajów w strefie euro.
Zanim doszło do podpisania umowy, moją firmę kilkakrotnie odwiedził tzw. opiekun wraz ze specjalistą od opcji. Przedstawili mi szczegóły umowy, a później wielokrotnie dzwonili, namawiając do podpisania. Miałem też telefony z innych banków, niekiedy nawet kilka dziennie. Po kilku tygodniach namysłu, zdecydowałem się na bank, z którym prowadzę interesy od kilku lat.
Bank nie myślał ustąpić
Na czym polegały opcje
Opcje walutowe miały służyć do zabezpieczenia się eksporterów i importerów przed ryzykiem zmian kursowych. Przedsiębiorstwo umawiało się z bankiem, po jakim kursie będzie sprzedawało (eksporter) lub kupowało (importer) euro czy dolary. Umowy były zawierane na czas określony np. rok lub ustaloną wartość np. miliona euro. Problem w tym, że kiedy umowę podpisywano, chociażby latem 2008 roku, uzgodniono np. wartość euro na 3,5 zł. Dziś euro kosztuje 4,5 zł. To oznacza znacznie mniejsze wpływy.
Niestety już we wrześniu kontrahenci z Niemiec, a tam głównie wysyłam moje wyroby, przestali je odbierać. Tam już zaczął się kryzys. Nie miałem euro, aby wywiązać się z umowy wobec banku. On ani myślał mi ustąpić.
Jedynie w listopadzie łaskawie zgodził się na zmianę kursu w umowie na 3,29 zł, wtedy podpisałem tzw. opcję naprawczą. W niej też zobowiązałem się na sprzedaż kolejnych 300 tys. euro, ale po cenie 3,76 zł.
Interesy nadal szły źle, nie mogłem wywiązać się z umowy. Nie miałem też pieniędzy, aby kupić euro, które wtedy już przekroczyło 4,5 zł, a musiałem je odsprzedać bankowi po 3,76 zł. Tak było w umowie.
Obecnie stoję przed widmem bankructwa i zwolnienia ponad setki pracowników. Mój dług wobec banku wyniósł prawie dwa miliony złotych. Udało mi się spłacić z tej kwoty jedynie 30 proc. Na resztę zaciągnąłem kredyt, którego termin spłaty szybko się zbliża. Do banku wysłałem już cztery pisma z prośbą, o przedłużenie terminu spłaty. Na razie cisza.
Szukałem też pomocy w warszawskich kancelariach prawniczych. Godzina rozmowy kosztuje tam 300 euro. Zwróciłem uwagę, że regulamin umowy, który powinien być integralną częścią dokumentu, dostarczono mi dopiero w grudniu 2008 roku. Mimo, że w lipcu 2008 podpisałem dokumenty, iż zapoznałem się z regulaminem, czyli podpisałem w ciemno.
W czasie rozmowy jeden z prawników zadeklarował, że kancelaria może podjąć się sprawy, ale bez gwarancji jej wygrania. Zrezygnowałem, bo koszty byłyby ogromne. Dlatego pewnie ogłoszę upadłość i zwolnię ludzi. Dorobek mojego życia pójdzie na marne".
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?