Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marta i Krzysztof zaręczyli się na... lodowisku

Leszek Kalinowski 68 324 88 36 [email protected]
fot. Ryszard Poprawski
Gdy byli na środku lodowiska, przycichła muzyka. Nagle pojawiły się kwiaty. Inni łyżwiarze zrobili miejsce. Krzysztof uklęknął, podarował róże i pierścionek. Marta była tak wzruszona, że nie potrafiła powiedzieć "tak". Skinęła tylko głową.

Krzysztof Jasiukiewicz z Zielonej Góry dzień wcześniej kupił pierścionek zaręczynowy. Nie było to proste. Niby zna gust Marty. Niby wybór jest duży. Długo przyglądał się ekspozycjom. Miał swoje typy. Ale w końcu poprosił o radę ekspedientkę.

- Gdyby pani na zaręczyny miała dostać pierścionek, to który by pani chciała? - zapytał. Kobieta bez wahania wyciągnęła platynowy, ze świecącym oczkiem. Jemu też zaświeciły się oczy. To było to, czego szukał. Tylko jak i gdzie go wręczyć? Mieli iść do kina, ale co, tak nagle po filmie wypowiedzieć najważniejsze pytanie życia? Albo w restauracji po kolacji?

Pierwszy raz w życiu

- Przejeżdżałem obok gimnazjum nr 6, gdzie jest lodowisko. Uśmiechnięte twarze łyżwiarzy jakoś tak optymistycznie mnie nastroiły - opowiada Krzysztof. - Tym bardziej, że rozmawiałem z Martą, że wybierzemy się na lód. Chciała mnie nauczyć jeździć na łyżwach, bo do tej pory nigdy nie próbowałem...
Zatrzymał samochód. Poszedł zapytać, czy byłyby możliwe oświadczyny na tafli. Zdziwił się, że spotkał się z tak ciepłym przyjęciem pracowników lodowiska i gimnazjum. Wszyscy byli przejęci i chcieli pomóc.

- Pojechałem po czerwone róże, takie Marta lubi najbardziej. W szkole zapewnili im odpowiednią temperaturę, by ładnie wyglądały - podkreśla Krzysztof. Denerwował się, bo nigdy nie miał łyżew na nogach! A przecież oświadczyny muszą być na środku lodowiska, nie gdzieś w rogu, przy bandzie.
Pracownik obsługi Maciej Kózka zaproponował lekcję jazdy. Krzysztof zwolnił się z pracy. Wystarczyło 45 minut, by poczuł się pewniej. - Ale i tak był stres - przyznaje. - Powiedziałem rodzicom o moich planach. Tato się zmartwił: - Synu, przecież mistrzem w tej dziedzinie sportu nie jesteś. Ale wierzę w ciebie, wszystko będzie dobrze. Trzymamy z mamą kciuki.

Kierownik obiektu Zdzisław Konopacki też był przejęty. - A jak pana dziewczyna odpowie "nie". Zdaje sobie pan sprawę, że dowie się o tym całe lodowisko? - zapytał. Krzysztof zdawał sobie sprawę, ale wierzył, że odpowiedź będzie pozytywna. Bo jakże inaczej? Wszak Martę zna nie od dziś.

Jak w amerykańskim filmie

(fot. fot. Ryszard Poprawski)

- Skończyłam pracę w sklepie, jak zwykle dzielę się wrażeniami. A Krzysiek niby mnie słucha, ale przecież widzę, że myślami jest gdzie indziej. Odpowiada tylko zdawkowo - wspomina Marta Kwiatkowska. - Zaproponował wieczorem lodowisko. Chętnie się wybrałam. Bo rozmawialiśmy wcześniej, że fajnie byłoby się tam rozerwać. Sama nie jeździłam na łyżwach 17 lat. No i obiecałam, że zamienię się w nauczycielkę i pokażę Krzyśkowi, jak tańczyć na lodzie. Może nie jak gwiazdy, ale jak zgrana para.

Zdziwiło ją, że partner utrzymuje się na tafli. Przecież nigdy nie jeździł na łyżwach. A Krzysztof, choć ze stresu nogi ma jak z waty, sunie nie sam środek lodowiska. I w tym momencie muzyka robi się coraz cichsza. Przez głośniki Renata Galińska zapowiada, że za chwilę obędzie się ważne wydarzenie. Prosi łyżwiarzy, by zatrzymali się na chwilę i zrobili miejsce parze. Na środek wjeżdża bukiet czerwonych róż. Krzysztof pada na kolana przed swą wybranką Martą. Podaje jej kwiaty, pierścionek. I pyta, czy zostanie jego żoną? A ona? Jest tak zaskoczona i wzruszona, że nie może wydobyć z siebie głosu. Kiwa tylko głową. Jest szczęśliwa.

Zaskoczeni są mieszkańcy miasta, którzy właśnie przyszli na lodowisko. Biją brawo. Gratulują. Okazuje się, że takie sceny zdarzają się nie tylko w amerykańskich filmach. - Byliśmy tak przejęci, że nie widzieliśmy twarzy tych ludzi. To takie dziwne uczucie. W tej chwili byliśmy tylko my. Nawet błyski aparatu fotoreportera "Gazety Lubuskiej", który się tam znalazł, nie wyrwał nas z bajkowego letargu - mówią narzeczeni, gdy emocje już nieco opadły.

Krystyna Barczewska przyszła na lodowisko z dziećmi: Kamilą i Filipem. - Popłakałam się, gdy zobaczyłam, jak romantyczni potrafią być dziś młodzi ludzie - przyznaje wzruszona. - Życzę im jak najwięcej takich pięknych chwil w życiu.

Z lodowiska zakochani pojechali do rodziców Marty. Znów były kwiaty, tym razem dla przyszłej teściowej, która całkiem się rozkleiła. I coś mocniejszego dla przyszłego teścia, który z okazji zaręczyn zrezygnował z bardzo wczesnego, umówionego już wyjazdu na ryby.

Pocałunek DJ Kristoffa

Poznali się osiem lat temu. Spotykali się w klubach, gdzie Krzysztof, jako DJ Kristoff, prowadził różne imprezy. Miksowanie muzyki to jego prawdziwa miłość. Zaraz po Marcie.

- Spodobaliśmy się sobie, ale ja z natury jestem nieśmiały - przyznaje Krzysztof. - Któregoś dnia mój kolega, brat Marty, powiedział, że jeśli mam jakieś zamiary wobec jego siostry, to to jest dobry moment...
Marta dokładnie pamięta ten pierwszy, inny od dotychczasowych, taniec. Nawet oczy zdawały się wiele mówić. A Krzysztof odważył się ją wtedy pierwszy raz pocałować. Pozwoliła mu na to.
Potem były kolejne spotkania. Coraz więcej rozmów i odkrywanie wspólnych pasji, np. żużlowych. Ale i muzyka łączyła. Kiedy Krzysztof skończył studia - administrację publiczną w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Sulechowie i politologię na Uniwersytecie Zielonogórskim - postanowił spróbować sił w... Londynie. Był tam już brat Marty. Nagrał pracę, znalazł mieszkanie.

- Po miesiącu dojechała Marta - wspomina Krzysztof. - Pracowaliśmy w pubie, restauracji. Potem zostałem asystentem menedżera, prowadziłem klub. Ciekawe doświadczenie, mnóstwo znajomości. Bo Londyn to mieszanka wielu kultur.

Co pół roku przyjeżdżali na urlop do Zielonej Góry. Obiecali sobie, że jeszcze tylko sześć miesięcy popracują i wrócą do siebie, rodziny, znajomych, za którymi najbardziej tęsknili. Ale porównując życie w Polsce i w Anglii, przedłużali pobyt o kolejne pół roku. I tak zleciały trzy lata. - Przez ten czas mieszkaliśmy razem. Wspólnie rozwiązywaliśmy różne problemy. Wiemy, że zawsze możemy na siebie liczyć - podkreślają.

Londyńczycy wracają

Latem w Londynie była wielka akcja. Namawiano młodych Polaków, by wracali do kraju. Bo tu czeka praca i perspektywy rozwoju. - Trochę uwierzyliśmy, że w kraju się poprawiło. A trochę chcieliśmy w to uwierzyć. Przed trzydziestką człowiek wolałby już wiedzieć, gdzie chce być - opowiada Krzysztof. - Postanowiliśmy, że wracamy.

Czy Zielona Góra aż tak bardzo się zmieniła? Nie. Długo szukali pracy. - W Londynie wystarczy wyjść z domu, pójść do jednego pubu, drugiego i zawsze coś się znajdzie, żeby się jakoś utrzymać. U nas nie jest tak łatwo - porównuje Krzysztof.

Mimo trudności, udało się znaleźć swoje miejsce. Dziś Marta jest kierowniczką sklepu spożywczego, a Krzysztof specjalistą ds. sprzedaży w firmie, która zajmuje się zamocowaniami budowlanymi. Jak przyznają, zwolnili tempo o trzy czwarte. Bo w Zielonej Górze wszystko toczy się wolniej. I to jest piękne. Mają czas na spotkania z przyjaciółmi, wyjście na koncert, do kina i rozwijanie zainteresowań. - No i jest Falubaz, a nie jakiś krykiet - dodają.

Czasem myślą o stolicy Wielkiej Brytanii. O znajomych, z którymi często rozmawiają na skype. - Ale serialu "Londyńczycy" nie oglądaliśmy. Celowo. Nie chcemy, by Londyn nas kusił. Wszak jesteśmy zielonogórzanami. I tu chcemy mieć swój dom - zdradzają. - Babcia pewnie da nam działkę na Jędrzychowie i tam uwijemy swoje gniazdko.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska