Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na zapleczu obozu

Tomasz Czyżniewski 68 324 88 34 [email protected]
Brygada remontowa w obozie jenieckim. Drugi z prawej Franciszek Nowicki
Brygada remontowa w obozie jenieckim. Drugi z prawej Franciszek Nowicki z archiwum domowego Łowickich
Przez kilka miesięcy mieszkaliśmy w obozie przejściowym. Dzięki niemieckiemu lekarzowi udało się nam z niego uciec. Mieliśmy szczęście, bo ojciec mówił biegle po niemiecku - wspomina Kazimierz Nowicki.

- W jednym z artykułów w "Gazecie Lubuskiej" poświęconych II wojnie światowej pan wysiedlony z Międzychodu wspomina, że na kilka dni trafił do obozu przejściowego w Łodzi przy ul. Łąkowej. Ja spędziłem tam kilka miesięcy - tłumaczy K. Nowicki. - Dobrze, że ojciec był stolarzem i ogrodnikiem. To nas uratowało.

Franciszek Nowicki, ojciec naszego bohatera, prowadził 10-hektarowe gospodarstwo. W 1939 r. został powołany do wojska i szybko dostał się do niewoli. Dzięki znajomości niemieckiego i stolarskim umiejętnościom trafił do brygady remontowej. Szybko został zwolniony do domu. Nowiccy mieszkali w Poninie, powiat Kościan. Niestety w Wielkopolsce włączonej do Rzeszy wiele polskich rodzin wysiedlono, by ich miejsce i gospodarki zajęli Niemcy. - To było w marcu. Wtedy, co Paulus złamał się pod Stalingradem.

Zabierali wszystko co cenne

Początek wiosny. Przyszli do nas, jak było jeszcze ciemno. W pół godziny kazali się nam wynosić z domu - opowiada pan Kazimierz. - Prądu nie było. Przy zapalonych świecach musieliśmy się szybko spakować. Ja miałem wtedy 11 lat. W domu było pięcioro dzieci, babcia i rodzice. Najmłodszy brat Jerzy był niemowlakiem. Miał tylko trzy miesiące. Z tego powody dołożyli nam dodatkowe 10 minut na spakowanie się.

W tym samym czasie podobne sceny działy się jeszcze w pięciu innych polskich rodzinach we wsi. Mogli wziąć tylko to, co są w stanie unieść. Tak trafili na stację w Kościanie. Skąd trafili do Łodzi. Kolumna przesiedleńców dotarła do obozu przejściowego na ul. Łąkowej.
- Natychmiast rozpoczęła się rewizja. Zabierali wszystko, co cenne, co miało jakąś wartość. Nawet obcasy od butów odrywali, żeby sprawdzić czy niema w nich jakiś kosztowności. Nawet świece nie ocalały. Widziałem jak krojono, żeby sprawdzić, co jest w środku - mówi K. Nowicki. - Żeby więźniowie czegoś nie ukryli wprowadzano ich z jednej strony, ale wypuszczano już inną. Nawet gdyby coś utknęli w jakiejś szparze, to nie było do niej powrotu.

Po rewizji i spisaniu personaliów więźniów dzielono, zależnie od dalszego przeznaczenia. Po czym trafiali na wielką salę gdzie w boksach spali na słomie. Wszyscy gromadzili się rodzinami. To była wielka drewniana hala ze słupami. W tym samym bloku znajdowały się magazyny gdzie sortowano zrabowane rzeczy. Obok była portiernia, ogród, rosły kwiaty.

Nowicki dobrze to pamięta, bo dzięki ogrodowi rodzina został w Łodzi, w obozie. Na trzy miesiące. - Mieliśmy szczęście. Mój ojciec Franciszek mówił biegle po niemiecku i potrafił się porozumieć z obsługą obozu. Kiedy się dowiedzieli, że jest ogrodnikiem i stolarzem postanowili go zatrzymać na miejscu. Wykonywał różne drobne prace, a nawet wysyłali go w różnych sprawach do miasta. Mamę zatrudnili w kuchni - wspomina Kazimierz Nowicki.
- A czym się zajmowały dzieci? - pytam.

Zmorą były pluskwy

- Mieszkaliśmy z rodzicami na piętrze starej fabryki, nad halą gdzie sortowano więźniów i rzeczy. Dzieciństwo spędzaliśmy za drutami. Wszędzie właziliśmy - opowiada.
Tak było z obserwacją nowych transportów przez szpary w podłogach. - Czasami przepuszczali całe rodziny. Jednych wysyłali na roboty do Niemiec, innych gdzie indziej. Działy się makabryczne sceny, gdy oddzielano dzieci od rodziców - wspomina.

Załoga obozowa nie patyczkowała się z Żydami. Gdy jeden z nich dostał jedzenie od matki pana Kazimierza został nieludzko skatowany. - On wyciągał rękę przez dziurę w ścianie i dostawał coś do jedzenia. Strażnik nie widział, kto go karmi, a nikt nie chciał się do tego przyznać.
Zmorą były pluskwy i marne wyżywienie. Najmłodszy Nowicki zaczął chorować. Był coraz słabszy. A byli w obozie tylko trzy miesiące. Na szczęście pomógł im niemiecki lekarz.

- Podpowiedział ojcu, co trzeba zrobić - tłumaczy K. Nowicki. Ktoś rodzinę Łowickich musiał wziąć na utrzymanie. Musiał im zapewnić dach nad głową im pracę. Tym kimś został brat matki mieszkający w zaborowi koło Wschowy. To on wystarała się o odpowiednie dokumenty i zezwolenia władz niemieckich.

- Kiedy wujek przysłał te dokumenty ojciec znowu poszedł do lekarza - opowiada nasz bohater. - Ten wskazał mu, do którego urzędu w Łodzi powinien pójść. I dostał zgodę. Z nią pomaszerował do komendanta obozu. Ten dostał szału, że odbyło się to nie drogą służbową, za jego plecami. Chciał go nawet pobić. Ale nic już nie mógł zrobić. Podważanie decyzji innego urzędu nie wchodziło w grę.
To jednak nie koniec historii. Dostali pieniądze na podróż i mogli opuścić obóz.

Jednak kilkumiesięczny Jurek słabł w oczach. Nie wiedzieli, co z nim robić. - Jedźcie, jemu już nie pomożecie - zadecydowała pielęgniarka - opowiada pan Kazimierz. - Rzeczywiście brat wkrótce zmarł. Gdyby to się stało w obozie pewnie by nas tam zatrzymali do załatwienia wszystkich formalności. A wtedy być może nigdy byśmy już z Łodzi nie wyjechali.

Po 24 godzinach dotarli pod Leszno do domostwa wuja. - Czasami ojciec jeździł popatrzeć na swoje dawne zabudowania, ale tam już gospodarowali Niemcy - kończy Nowicki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska