Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Oficer MO: - Chłopcy chcieli się rozgrzać. Wspomnienia z najbardziej dramatycznego dnia stanu wojennego w Gorzowie

Dariusz A. Rymar [email protected]
Grudzień 1981 na ulicach Gorzowa
Grudzień 1981 na ulicach Gorzowa fot. Archiwum
- W pewnym momencie usłyszałem krzyki: "Jezu Chryste! Matko Boska! Biją!". Nie wiedzieliśmy, że przed halą zrobiono szpaler, tak zwaną ścieżkę zdrowia - wspomina jeden z liderów strajku. Oficer MO: - To była inicjatywa oddolna, chłopcy chcieli się rozgrzać.

Najbardziej dramatyczny dzień stanu wojennego i najnowszej historii Gorzowa był 16 grudnia. Nad ranem, kiedy większość gorzowian była pogrążona we śnie, milicja, wojsko i siły bezpieki brutalnie stłumiły strajk w Zakładach Mechanicznych Ursus. Pacyfikacja rozpoczęła się o 4.00 i zakończyła przed 7.00. Siły porządkowe wkroczyły od strony ul. św. Jerzego, forsując bramę przy pomocy czołgu. Potem wyważono drzwi do wydziału mechanicznego.

Andrzej Lisiecki, jeden z uczestników strajku, zeznając kilka godzin później przed prokuratorem, tak opisał pacyfikację: - Około 4.00 ktoś dał znać, że do zakładu weszło wojsko i milicja. Wtedy powstał wielki popłoch i wszyscy udali się na halę obróbki mechanicznej. Zauważyłem, że tam w międzyczasie postawiono ołtarz w końcu hali. Ktoś krzyknął, że trzymamy się blisko ołtarza. Potem był taki okres oczekiwania, czy wejdą na halę, czy nie. Drzwi były zatarasowane. Ludzie krzyczeli, że w pobliżu hali stoi czołg. Mówili, że były widziane transportery opancerzone. Było słychać odgłosy, jakby ktoś próbował się dobijać do tych drzwi. Po pewnej chwili czołg chyba tyłem wywalił drzwi. Pojawiła się milicja. Na hali były włączone wentylatory, tak że ktoś z milicji mówił przez tubę, ale nic nie było można zrozumieć. Ludzie zaczęli śpiewać hymn w przekonaniu, że nikt ich nie będzie atakować. Potem dowodzący akcją sił porządkowych powiedział, że daje 5 minut na opuszczenie hali, bo jak nie, to będzie użyta siła. Ktoś z obecnych na hali i obserwujących na zewnątrz powiedział, że tam znajduje się szpaler milicyjny z pałkami i tarczami. Ludzie nawzajem zachęcali się, aby hali nie opuszczać, żeby trzymać się razem. Bali się szpaleru. Weszli milicjanci z tarczami i puścili gaz łzawiący. Gaz puszczono na środek hali, tak że ludzie rozbiegli się i zaczęli bokami hali biec w kierunku wyjścia. W uciekających też puszczono gaz.

Matko Boska! Biją!

Dalszy ciąg jeden z liderów strajku Solidarności, Tadeusz Kołodziejski, opowiedział w wywiadzie dziennikarzowi Radia Zachód Zbigniewowi Bodnarowi w 2001 r.: - W pewnym momencie usłyszałem krzyki: "Jezu Chryste! Matko Boska! Biją!". Reszta chcących wyjść cofnęła się z powrotem. Nie wiedzieliśmy, że przed halą zrobiono szpaler, tzw. ścieżkę zdrowia. O tym mogliśmy się przekonać później. Zgromadziliśmy się po przeciwnej stronie hali w okolicach ołtarza, ktoś zaintonował "Jeszcze Polska nie zginęła", żołnierze i zomowcy też na moment przystanęli, ale po skończeniu ponownie dowodzący wezwał do wyjścia. Nikt już nie wierzył w spokojne wyjście. (Później dowiedzieliśmy się, że ta pierwsza grupa opuszczająca halę została mocno pobita). Tymczasem zaczęto strzelać do nas z petard, granatów gazowych - próbowaliśmy to odrzucać w stronę strzelających. Zmieniono kąt strzelania, tym razem w sufit - to wszystko się rozrywało, na nas spadał już proszek - długo nie wytrzymaliśmy.

Zasłaniając oczy i nos jakimiś mokrymi szmatami, szalikami, ludzie zaczęli uciekać, nic nie było widać, tylko kłęby gazu. Instynktownie uciekaliśmy w kierunku wyjścia - tam czekała nas ścieżka zdrowia. W pierwszym szeregu zomowcy z pałkami, tarczami, w drugim żołnierze, psy. Pędzili nas tą ścieżką od hali mechanicznego do portierni. W pewnym momencie dostałem czymś w głowę, nie wiem, pałką czy kijem. Czułem, jak mnie kopią. Straciłem przytomność. Ocknąłem się przy portierni, cały zakrwawiony. Żona kolegi pochyliła się nade mną, zaczęła mnie wycierać, jakoś stanąłem na nogi - w kolejce - do wypuszczenia albo do samochodów, w których kilku ludzi już siedziało. Jeden z wydziałowych sekretarzy pokazywał palcem, kogo brać, a kogo puszczać. Trafiłem w ręce kapitana Jerzego P., od którego na początek dostałem w twarz. Następnie wziął mnie na bok i pokazując palcem, podniesionym głosem mówił: "to przez tego ch... musicie tutaj stać, gdyby nie on, spokojnie wszyscy poszlibyście do domu".

Podczas rewizji znalazł paszport, wyciągnął i pokazując ludziom, mówił: "widzicie, ten ch... chciał uciec za granicę, a wy spędzacie tę noc na mrozie. To przez niego". Następnie wykręcono mi ręce, skuto z tyłu i jak worek wrzucono na pakę do budy. Wszystkich nas zawieźli na "dołki" na ul. Kosynierów Gdyńskich. W celi było bardzo zimno, otwarte cały czas okno, a na dworze mróz - może ze 20 stopni. Nie miałem nic, nawet koca, podest zbity z płyt pilśniowych. Nie było to najprzyjemniejsze miejsce. Po kilku godzinach do celi wszedł oficer - przypuszczam, że był to lekarz wojskowy, może milicyjny - i pyta mnie, czy mam jakieś rany, obrażenia. Mówię, że tak. Kazał mi wyjść. Miałem rozciętą głowę, ranę długości kilkunastu centymetrów w skopanym kroczu, zamarzniętą krew na spodniach. W takim stanie zabrano mnie do polikliniki przy ul. Walczaka. Pamiętam, że na recepcie zapisano mi noszenie tzw. procy służącej podwieszaniu genitaliów, które miałem rozcięte. Później jako chyba jedyny oskarżony w procesie zeznawałem... siedząc.

Moment pacyfikacji dobrze zapamiętali też inni uczestnicy strajku, m.in. Norbert Lis: - Od razu za bramą stał szpaler funkcjonariuszy ZOMO z pałkami i tarczami. Ludzie wybiegali i się przewracali, bo było ślisko. Przed nami wybiegła kobieta. Upadła i została pobita przez dwóch zomowców. Słyszałem głos oficera LWP, który krzyczał do nich: "Przestańcie!". Ja dostałem mnóstwo ciosów pałką w plecy, jednak byłem grubo ubrany i nic mi to nie zrobiło. Jeden cios był tylko straszny, bo dostałem pałką w głowę. Długo mnie potem bolała.

Zofia Storoszczuk: - Ścieżka zdrowia była wyłożona oponami, specjalnie po to, żeby się ludzie przewracali, żeby można było ich pobić. Po pierwszym uderzeniu przewróciłam się, potykając o te opony. Wtedy zomowcy zaczęli mnie kopać, bić wielkimi pałkami. Podniosłam się. Rozpięłam moje futro i krzyknęłam: "Strzelajcie sk…ny! Myślcie, że strzelacie do swojej mamy". Widziałam, jak paru zomowców spuściło głowy, mieli łzy w oczach. Później straciłam przytomność, nie wiedziałam, co się dzieje. Obudziłam się w szpitalu miejskim. Miałam skopane nogi, nie mogłam chodzić, obite plecy. Dostałam zapalenia płuc".

Chłopcy chcieli się rozgrzać

Według danych Służby Bezpieczeństwa, w chwili pacyfikacji w strajku uczestniczyło ok. 400 osób. Zatrzymano 76, z czego 28 skierowano na kolegium. Ujęta została większość liderów strajkowych. Wszyscy wychodzący głównym wyjściem byli przepuszczani przez ścieżkę zdrowia. Jeden z oficerów MO w 1990 r. w czasie śledztwa w sprawie rozpędzenia strajku w Zakładach Mechanicznych zeznał, iż nie było rozkazu ustawiania szpaleru, a ten powstał na skutek inicjatywy oddolnej funkcjonariuszy, gdyż "chłopcy chcieli się rozgrzać". W czasie śledztwa z 1990 r. potwierdzono pobicie co najmniej 25 osób, z których kilka trafiło do szpitala.

Jednym z kierujących pacyfikacją był oficer MO Jerzy Kilczewski. W czasie procesu organizatorów kilka dni później opisał jej przebieg: - Czołg staranował bramę do hali, w której przebywali strajkujący. Po staranowaniu bramy został wycofany. Licząc się z tym, że w międzyczasie może zgasnąć światło w hali, w drzwiach ustawiono wojskowy skot, który posiadał odpowiednie oświetlenie na wypadek awarii. Ponieważ perswazje nie przyniosły pożądanego skutku, funkcjonariusze wyposażeni w wyrzutnie gazów łzawiących podeszli do połowy hali i odpalono je. Powstała panika, pisk, hałas. Ludzie rzucili się do ucieczki w kierunku bramy. Potykali się o kontenery, zostały wybite szyby. Część próbowała uciekać przez okno, a część starała się ukryć. Trzeba było szukać ludzi po zakamarkach hali. Wobec niektórych zostały użyte pałki.

***
Do dziś zagadką pozostaje, dlaczego władze zdecydowały się na pacyfikację akurat w Zakładach Mechanicznych, a nie w Stilonie - największym zakładzie w regionie. Prawdopodobnie stało się tak, iż była to operacja znacznie łatwiejsza do przeprowadzenia. Strajk był tu słabiej przygotowany, a strajkujący nie mieli tak mocnych argumentów, jak w Stilonie, gdzie grozili zatrzymaniem produkcji, co spowodowałoby ogromne straty, a nawet wysadzeniem pojemników z amoniakiem, co mogło spowodować skażenie części miasta. Chodziło chyba o to, aby zlikwidować - i to brutalnie - strajk w Zakładach Mechanicznych, a poprzez zastraszenie reszty zlikwidować strajki w innych zakładach. Kiedy o 7.00 miasto budziło się do życia, strajku w Zakładach Mechanicznych już nie było.
Wieść o pacyfikacji Zakładów Mechanicznych szybko rozniosła się po całym Gorzowie. Wpłynęła w decydujący sposób na zakończenie strajków w pozostałych zakładach. W godzinach popołudniowych strajkował już tylko Stilon. Informacje o brutalnym stłumieniu strajku w Ursusie rozchodziły się zniekształcane, aż stały się plotkami. Nawet w oddalonych o 55 km Pyrzycach szeptano, iż w Gorzowie podczas pacyfikacji Zakładów Mechanicznych milicja biła tak mocno, iż kobiety rodziły na ulicy, a dzieciom łamano ręce!
Kilka miesięcy później gen. Czesław Kiszczak informował, iż najważniejszymi ośrodkami protestów grudniowych były: Warszawa, Katowice, Gdańsk, Szczecin, Wrocław, Kraków, Lublin i Gorzów.

Autor jest dyrektorem Archiwum Państwowego w Gorzowie i autorem książki "Niezależny Samorządowy Związek Zawodowy Solidarność w Regionie Gorzów Wielkopolski w latach 1980-1982", z której pochodzi ten artykuł. Skróty, tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska