Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Platforma Obywatelska funduje nam lekcję absurdu

Zbigniew Borek 95 722 57 72 [email protected]
O nowej podstawie programowej, wprowadzonej przez rząd PO, można powiedzieć wszystko - tylko nie to, że jest rewolucyjna
O nowej podstawie programowej, wprowadzonej przez rząd PO, można powiedzieć wszystko - tylko nie to, że jest rewolucyjna sxc.hu
W podręczniku mojej córki do biologii wyczytałem, że w trójkowym kodzie genetycznym trzy kolejne nukleotydy w nici mRNA kodują jeden aminokwas. Nie mam pojęcia, o co tu chodzi, ale wiem jedno: nic tak pięknie nie pokazuje słabości rządów PO, jak oświatowe absurdy.

- Tato, powiedz, czy w dorosłym życiu przydają ci się nazwy przypadków? - zapytała mnie ostatnio córka licealistka. Nie. Bierniki, celowniki i inne dopełniacze nigdy do niczego nie były mi potrzebne. Tymczasem w programach nauczania są w czwartej klasie podstawówki.

Katują nam dzieci

Zamiast uczyć poprawnie mówić i pisać w praktyce, szkoła katuje maluchy odmianą przez przypadki. Od przełomu ustrojowego w 1989 r. kolejne rządy powtarzają, że trzeba skończyć z wbijaniem dzieciakom do głów gotowych definicji, a zacząć kształtować umiejętności i rozumowanie. W dobie Googla powinno to być jeszcze bardziej oczywiste. Zdobycie informacji to dziś pestka. Problemem jest wykorzystanie jej w praktyce i oddzielenie ziarna od plew. Z tym polscy uczniowie nadal mają kłopoty. Potwierdzają to rankingi PISA (Międzynarodowy Program Oceny Umiejętności Uczniów): na 64 kraje zbadane w 2009 r. zajęliśmy 15. miejsce w "czytaniu i interpretacji", 19. w "rozumowaniu w naukach przyrodniczych" i 25. w matematyce. Według różnych badań od jednej drugiej aż do trzech czwartych dorosłych Polaków to analfabeci funkcjonalni. Nie potrafią rozszyfrować instrukcji obsługi kuchennego robota czy rozkładu jazdy PKP.

To wymaga edukacyjnej rewolucji. Tymczasem o nowej podstawie programowej, wprowadzonej przez rząd PO, można powiedzieć wszystko - tylko nie to, że jest rewolucyjna. Mój syn chodzi do piątej klasy podstawówki. Jeszcze w tym roku czeka go na polskim rysowanie - tak, rysowanie! - wykresu zdania. W szóstej będzie musiał uczyć się, jak rozróżnić czasowniki przechodnie od nieprzechodnich. W gimnazjum polonista będzie go męczył z imiesłowów przymiotnikowych (czynnych i biernych) oraz przysłówkowych (współczesnych i uprzednich). W podręczniku mojej córki do biologii (podstawowej, a jest jeszcze rozszerzona) w pierwszej klasie ogólniaka wyczytałem, że kod genetyczny może być: trójkowy, jednoznaczny, bezprzecinkowy, zdegenerowany, niezachodzący i uniwersalny, a np. w trójkowym trzy kolejne nukleotydy w nici mRNA kodują jeden aminokwas. Nie wierzycie?

To zajrzyjcie do książek swoich dzieci. Na każdym etapie edukacji, na każdym niemal przedmiocie pakuje się im wiedzę przydatną tylko fachowcom w danej dziedzinie. A nasze dzieciaki muszą to wszystko pomieścić w jednej głowie.

Chłopcy do bicia

Z edukacją nie poradził sobie żaden rząd wolnej Polski. Każdy zasłaniał się zapóźnieniami z komuny. Od jej upadku mijają już jednak 24 lata. To ponad połowę więcej niż ta przeklęta komuna trwała. Każdy kolejny rząd ma więc mniejsze prawo do usprawiedliwiania się tym, a ekipa Platformy Obywatelskiej jeszcze mniejsze, bo rządzi nieprzerwanie szósty rok.

Oświata skupia jak w soczewce wady polskiej władzy: wdrażanie ćwierć- i półśrodków zamiast kompleksowych rozwiązań, niską odporność na naciski i paraliżujący strach przed wyborczą porażką. To dlatego zamiast rewolucji wprowadza się kosmetyczne zmiany w podręcznikach. Tu z kolei lobby wydawnictw pedagogicznych doprowadziło do absurdu. Pod płaszczykiem swobody wyboru nawet w tej samej szkole są różne podręczniki, na dodatek z roku na rok "unowocześniane" (co często ogranicza się do podmiany kilku zadań). Dzieciaki nie mogą przez to odkupywać książek od starszych uczniów. Po kieszeni dostaje nie rząd, ale my, rodzice. Za podręczniki syna na ten rok zapłaciłem 350 zł, córki - 670 zł.

Słabość polskiej szkoły to jednak również wina nauczycieli. Zły nauczyciel nie wprowadzi na lekcję internetu nawet wtedy, gdy szkoła zapewni łącza i komputery. Po co, skoro on woli uczyć tak, jak 20 lat temu? Zły nauczyciel potrafi zamienić w karykaturę każdą lekcję. Uwierzycie, że na informatyce robi się uczniom sprawdziany z budowy komputera? Logiczne wydawałoby się, że słabi nauczyciele stracą pracę, ale co to, to nie! Karta Nauczyciela jak chroniła, tak chroni złych nauczycieli. Wciąż jest obrośnięta chorymi przywilejami. Dlaczego nauczyciel może iść na płatny urlop "dla podratowania zdrowia" zamiast jak inni w chorobie chorować? Według ministerstwa edukacji (dane z marca 2012) na takich urlopach było 15,8 tys. nauczycieli. To tak jakby ratowali sobie zdrowie naraz niemal wszyscy mieszkańcy Słubic, Gubina albo Sulechowa. Co roku chorych nauczycieli przybywa, a koszty rosną: w 2006 r. wynosiły 256 mln zł, a roku ubiegłym już 626 mln. To o 120 mln zł więcej niż wynosi budżet woj. lubuskiego na cały 2013 r.!

Gdyby rząd Donalda Tuska zdobył się na odwagę i przeforsował likwidację albo poważne cięcia Karty Nauczyciela, to za jednym zamachem odciążyłby budżet państwa i dowartościował nauczycieli z prawdziwego zdarzenia. Ci ostatni chorują, gdy są naprawdę chorzy. "Kodeksowe" 40 godzin w tygodniu wyrabiają z górką. Efekty osiągają świetne. Karta Nauczyciela jest im potrzebna jak umarłemu kadzidło. Za to teraz w jednym worku ze wszystkimi belframi robią za chłopca do bicia. Słyszą o sobie, że pracują 20 godziny w tygodniu (tzw. pensum) albo zarabiają "średnie pensje", o jakich im się tak naprawdę nie śniło. Gdyby nie Karta, to dobry nauczyciel dyplomowany może naprawdę zarabiałby 4,8 tys. zł brutto? Bo teraz to tylko papierowa średnia, do której ministerstwo wlicza zarobki dyrektorów, sztucznie ją zawyżając. A przy okazji wystawiając belfrów na strzał.

Armia na wybory

Losy oświaty pokazują jak na dłoni, że PO woli ruchy pozorowane od bolesnych, ale niezbędnych reform. Pedagodzy zostali np. obciążeni dwoma dodatkowymi godzinami pracy w tygodniu, a o urlopach dla podratowania zdrowia mają teraz orzekać lekarze medycyny pracy (a nie rodzinni). To kroki w dobrym kierunku, ale nie rozwiążą problemu. Nauczycieli w Polsce jest po prostu za dużo. W ciągu ostatnich 10 lat uczniów w szkołach ubyło z 7 mln do 5 mln, a liczba ich nauczycieli prawie nie spadła. Tusk wie, że to na dłuższą metę jest nie do utrzymania. Szkopuł w tym, że Karta chroni 498 tys. pedagogów, a każdy z nich to minimum jeden (są jeszcze ich rodziny) wyborczy głos.

Ostatnie expose premiera trwało prawie godzinę. Ile Tusk poświęcił oświacie? Ani sekundy. Próbuje za to po cichu przerzucić problem na gminy. Jak? Tnąc subwencje oświatowe. - W 2012 r. otrzymaliśmy 132 mln subwencji. Z miejskiej kasy musieliśmy do oświaty dołożyć 30 mln - wylicza Adam Kozłowski, szef wydziału edukacji w Gorzowie.

Dokładać do oświaty musi dziś każdy samorząd. Żaden nie może jej jednak reformować, bo ręce ma związane Kartą Nauczyciela. To klasyczne ubezwłasnowolnienie. Zespół ekspertów prof. Jerzego Hausnera w raporcie ze stycznia tego roku nazwał je jednym z najpoważniejszych zagrożeń dla polskich gmin. - Coraz więcej ludzi widzi, że PO nie rządzi, tylko panuje - mówi Elżbieta Rafalska, posłanka PiS z Gorzowa.

W podobnym tonie wypowiada się prof. Leszek Balcerowicz, twórca polskiego cudu gospodarczego z lat 90., dawniej papież liberałów, którego trudno posądzić o niechęć do Platformy czy chęć przejęcia władzy. Jego licznik długu publicznego Polski w zeszłą środę 6 marca pokazywał astronomiczną kwotę 844 mld zł. Na każdego Polaka, od niemowlaka do staruszka, przypada do spłaty 22,7 tys. zł. - Brakuje reform ograniczających wydatki. Dlaczego mamy być rekordzistą w Europie pod względem wysokości zasiłków pogrzebowych? Dlaczego np. policjanci i prokuratorzy otrzymują 100 proc. zasiłków chorobowych? I oczywiście chorują na potęgę... - tak w październiku Balcerowicz mówił "GL". Kuleje nie tylko oświata, nie tylko finanse publiczne, ale i ochrona zdrowia. Nie wiadomo, co gorsze: dramatyczne przypadki śmierci dzieci czy regularne wielomiesięczne kolejki do specjalistów (ostatnio średni czas oczekiwania wydłużył się o 10 dni). Mamy kulawe prawo. Sztandarowy przykład: ustawa o zamówieniach publicznych, przez którą przetargi wygrywa niska cena, a nie jakość. Mówi o tym z jednej strony szef Orkiestry Jerzy Owsiak, z drugiej gorzowski przedsiębiorca budowlany Władysław Komarnicki. - Z wielkiego placu budowy Polska zmieni się w wielki plac remontowy - mówi Komarnicki.

Balcerowicz krytykuje brak reform służących rozwojowi: - Przypominam sobie tylko jedną, zresztą słuszną: wydłużenie wieku emerytalnego. Trzeba spowodować, by mniej młodych osób było bezrobotnych. Skomplikowane przepisy i wysokie podatki utrudniają inwestowanie. Najbardziej niepokoi mnie, że politycy w ogóle o tym nie rozmawiają. Tak jakby byli z Marsa.

Budżet na słodko

W Sejmie i studiach telewizyjnych nasi politycy tygodniami wałkują Nowicką, Grodzką czy Kalisza. Rząd PO i PSL urządza happeningi. Kiedy ekipa Tuska wywalczyła 106 mld euro na lata 2014-20, premier jeszcze w Brukseli celebrował ten fakt, osobiście krojąc kawałki wielkiego tortu ze słodkich "banknotów". Zapowiedział też, że objedzie kraj, żeby ten sukces wszem i wobec głosić. Do tortu chce się już dobrać każdy (apetyty wykazuje i marszałek Elżbieta Polak, ale na razie Lubuskie ma dostać 728 mln euro, najmniej w kraju).

Warto jednak zasługi rządu postrzegać w rzeczywistych proporcjach i dyskutować nie tylko o tym "ile", ale też "na co". Tusk podkreśla, że wywalczył więcej niż w poprzednim rozdaniu "premier z Gorzowa" Kazimierz Marcinkiewicz. To prawda: więcej o 4 proc., ale do roku 2020 inflacja tę zwyżkę pochłonie z nawiązką. Całe unijne dofinansowanie w przeliczeniu na rok to niespełna 3 proc. polskiego produktu krajowego brutto. PKB to suma tego, co wytwarzamy i dzięki czemu mamy z czego żyć. W 2012 r. wzrósł o 2 proc. wobec 4,3 proc. wzrostu w 2011 r. Na tle Europy to wynik dobry, ale my wciąż jesteśmy krajem na dorobku. Musimy Europę gonić.

Pieniądze unijne winniśmy więc inwestować w budowanie podstaw wzrostu gospodarczego. Innymi słowy: myśleć o chlebie, a nie o igrzyskach. Tymczasem za unijne euro zbudowaliśmy stadiony piłkarskie, filharmonie (jak w Gorzowie) czy centra basenowe (jak w Zielonej Górze). Europejscy politycy drwią, że w każdym kraju unijne dotacje zbudowały nie tylko drogi, ale i potęgę firm budowlanych, a u nas mnóstwo z nich pogrzebały. Przez nadużycia przy budowie dróg UE zablokowała nam 3,5 mld euro. Pękające wkrótce po wybudowaniu autostrady, otwieranie ich przed ukończeniem albo Modlin, na którym trzeba od nowa wybudować fragment pasa startowego to tak malownicze absurdy jak oświatowe. To jednak temat na inną opowieść.

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska